— Stiffpaw, twoja mentorka Silverlake, była doskonałym medykiem. Służyła naszemu Klanowi przez wiele księżyców, leczyła koty, które większość innych medyków z góry by przekreśliła. Nie poddawała się, walczyła do ostatniej możliwej chwili. Dzięki temu wciąż mamy w HollyClanie Tigerhearta, którego pszczele ugryzienia nie zdołały uśmiercić — tutaj rozległy się głośne okrzyki radości zebranych kotów. Mapplestar wiedziała, że ocalenie Tigerhearta znaczyło znacznie więcej, niż dotychczas, gdy czasy były spokojne, a StarClan czuwał nad lasem i kotami w nim mieszkające. Liderka uciszyła zgromadzonych uniesieniem łapy. Wszyscy zamilkli, pozwalając przywódczyni Klanu kontynuowanie przemówienia. — Tigerheart nie przeżyłby jednak, gdyby nie pomoc Silverlake i jej zdolnego ucznia Stiffpaw'a. Niestety wczoraj w nocy Silverlake zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Wysłałam trzy patrole, by ją odnaleźć. Ppo kotce nie został ani ślad. Potrzebujemy nowego medyka i choć Silverlake nie zdążyła ci nadać pełnego imienia, Stiffpaw, zasługujesz, by został pełnoprawnym medykiem.
— Wstań i podejdź do Skały Słowa — Featherpaw szepnęła Stiffpaw'owi do ucha. Jako jego siostra, zawsze mu pomagała, podpowiadała i doradzała, wspierała z całego serca. Wiedziała, że Stiffpaw od początku swojego życia chciał być wojownikiem, lecz los obdarzył go stale wysuniętymi pazurami, co błyskawicznie je stępiło.
"Mogę być wojownikiem! Umiem gryźć! Dam radę każdemu zdrajcy i intruzowi! Każdej zdobyczy! Jeśli będzie trzeba, zacznę pracować ciężej niż inni! Proszę Mapplestar... Pozwól mi być wojownikiem."
Featherpaw doskonale pamiętała słowa brata, rozpaczliwą prośbę i późniejszy płacz, gdy liderka odrzuciła błaganie Stiffpaw'a, zmuszając go, by przeniósł się do legowiska starszyzny.
Pamiętała również, jak młody staruszek odnalazł się w roli medyka. Widziała oczami wyobraźni roześmiany pyszczek brata, gdy spędzał czas z Silverlake. I później jego ceremonię na ucznia medyka...
A teraz jej młodszy o kilka uderzeń serca braciszek miał zostać medykiem!
— Dzięki Featherpaw. Dziękuję, że jesteś — Stiffpaw uśmiechnął się szeroko do siostry i powoli pomaszerował w stronę wysokiej skały, na której siedziała Mapplestar. Usiadł u stóp skały, patrząc w górę na przywódczynię.
— Stiffpaw, jako liderka HollyClanu, mam prawo nadać ci miano głównego medyka. Silverlake wybrała dla siebie świetnego ucznia i choć nie zdążyła mianować cię medykiem, ja doskonale wiem, że jesteś gotowy. Wiem również, jakie imię będzie pasować. Na kolejne spotkanie medyków w czasie nowiu dotrzesz nie jako Stiffpaw, a jako Stiffclaw. Niech to imię przypomina ci, że nie zdołałbyś być idealnym wojownikiem z powodu swoich pazurów, ale za to będziesz kimś, do kogo ci wszyscy wspaniali łowcy i wojownicy będą przychodzić po pomoc.
Rozległy się okrzyki. "Stiffclaw! Stiffclaw!"
Młody medyk siedział dumnie u stóp Skały Słowa i patrzył z radością w oczach na Mapplestar. Liderka uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Wiedziała, jak wiele znaczy dla niego ta ceremonia. Doceniono go, pomimo tej inności, jaką przeklinał od wielu księżyców. A teraz był kimś ważnym!
— Zadomowiłeś się już z samotnością w norze? — zapytała Featherpaw, dotrzymując towarzystwa bratu, gdy ten próbował pogodzić się z utratą mentorki. Z jednej strony przecież powinien się cieszyć, został medykiem, ale z drugiej — Silverlake zniknęła, a on nie zdążył się z nią pożegnać.
"Jeśli zginęła, nie zobaczymy się już nigdy więcej" — pomyślał z przerażeniem. Był wręcz bliski płaczu. Ale musiał znaleźć w sobie siłę, by nie myśleć o utracie mentorki i o niepewnej przyszłości wszystkich kotów, które były bliskie śmierci.
— Nie zdołam sprzątnąć legowiska Silverlake. Nie tak wcześnie — szepnął, wąchając nieświeży już mech i owczą sierść. Medyczka wolała takie posłanie, niż to zbudowane z trawy i pierza.
— Nie śpiesz się. Skoro nie masz jej ciała, możesz pożegnać się w inny sposób dzięki temu posłaniu — Featherpaw wstała i podeszła do brata, siadając obok niego przy legowisku Silverlake. Uczennica położyła swój delikatny puszysty ogon na grzbiecie Stiffclaw'a. — Nie mogę uwierzyć, że mój młodszy braciszek dostał swoje pełne imię szybciej ode mnie!
— Jestem mądrzejszy od ciebie, to dlatego — kot parsknął złośliwym śmiechem. Featherpaw również się zaśmiała, nie miała nic przeciwko takim żartom. Wiedziała bowiem, że Stiffclaw uważa ją za kogoś bardzo ważnego w swoim życiu. Siedzieli chwilę w ciszy, którą przerwały kroki w tunelu prowadzącego prosto do nory medyka. Featherpaw podniosła się i zaczęła nasłuchiwać. Stiffclaw natomiast zastanawiał się, czy pierwsi pacjenci już zaczynają się schodzić.
Do nory wszedł Bramblefang, a za nim Oakpaw i Birchpaw. Stiffclaw nie czuł zapachu krwi, co oznaczać mogło dwie rzeczy — rodzina przyszła pogratulować medykowi, albo przyszła zabrać Featherpaw na polowanie.
— Stiffpa... Znaczy Stiffclaw! — zawołał Birchpaw, podskakując w stronę brata. — Niby urodziłeś się ostatni, a pierwszy dostałeś pełne imię. Gratulacje!
— Stiffclaw, spisałeś się, pomagając Tigerheartowi. Należała ci się nagroda — Bramblefang podszedł do syna i dotknął nosem jego ucha. — Jestem z ciebie taki dumny!
— Bramblefang, nie zapomniałeś o czym? — warknął Oakpaw stojący nieco z tyłu. — Mapplestar kazała nam wyruszyć na polowanie. Idzie z nami jeszcze Raincloud i Sunflower. Pośpieszmy się, Stos sam się nie uzupełni, a głośne brzuchy...
— Cicho, Oakpaw! — zawołała Featherpaw. — Mógłbyś pogratulować Stiffclaw'owi!
— Czego? — mruknął Oakpaw, obracając się tyłem do członków rodziny. — Jest tylko medykiem. A skoro nie ma już StarClanu, medycy nie są potrzebni.
Wszystkich wbiło w ziemię. Chłód słów Oakpaw'a zdziwił samego Stiffclaw'a, który myślał, że jego brat już nie zdoła niczym go zaskoczyć. A jednak...
Tak, to prawda, StarClan w jakiś sposób został zniszczony. Nikt nie wiedział jak. Koty, widząc pozbawione gwiazd niebo, z początku były zszokowane i zmartwione, lecz po śmierci niektórych wojowników i nie pojawianiu się gwiazd na niebie, zaniepokojenie zdziwiło się w przerażenie. Strach przed śmiercią.
Dlatego medyk jest ważniejszy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej — Stiffclaw musi powstrzymać śmierci członków jego Klanu do czasu, aż StarClan powróci. Oakpaw najwidoczniej tego nie rozumiał i wciąż myślał, że medycy byli potrzebni jedynie do tego, by rozmawiać ze StarClanem i powiadamiać Klan o woli zmarłych wojowników.
— Stiffclaw, musimy iść na patrol łowiecki, ale niedługo wrócimy i dotrzymamy ci towarzystwa — zawołał radosny Birchpaw, podbiegając do Oakpaw'a. Oboje zniknęli w tunelu. Featherpaw uśmiechnęła się do Stiffclaw'a, po czym zrobiła to, co jej bracia.
— Stiffclaw, muszę ci coś powiedzieć, zanim pójdę — Bramblefang podszedł do syna i szepnął mu do ucha. — Za dwa wschody słońca odbędzie się ceremonia twojego rodzeństwa. Czy to nie wspaniale?
— Więcej wojowników do leczenia — roześmiał się Stiffclaw, patrząc za swoim ojcem, jak znika w ciemności tunelu. Gdy szary kot upewnił się, że Bramblefang odszedł, natychmiast zrzucił z siebie maskę, której zadaniem było zmylenie innych kotów, pokazanie Stiffclaw'a jako szczęśliwego.
Więcej wojowników do leczenia i więcej możliwości, by zginąć i już nigdy nie spotkać się z bliskimi sercu kotami. — pomyślał Stiffclaw, kładąc się w legowisku Silverlake. — Odeszłaś, gdy potrzebuję cię najbardziej. Proszę, wróć.
Dwa wschody słońca minęły. Stiffclaw wiedział, że jego rodzeństwo stanie się wojownikami. Nie czuł jednak szczęścia — wyczuwał coś dziwnego. Instynkt medyka mówił mu, że nadciąga jakaś ogromna zmiana. Niekoniecznie dobra. Ale też niekoniecznie zła.
— Niech wszystkie koty zdolne łapać własną zdobycz zbiorą się pod Skałą Słowa! — rozległ się głos Mapplestar. Wszystkie koty wybiegły ze swoich legowisk, pozostawiły wykonywane zajęcia. Stiffclaw zasiadł bardziej z tyłu, by mieć dobry widok na wszystko, ale by przy okazji nie zwracać na siebie uwagi. Jego rodzeństwo stało blisko Skały. Cała trójka patrzyła na Mapplestar — Featherpaw i Birchpaw uśmiechali się szeroko jak młode kociaki, którym pozwolono poćwiczyć ciosy bitewne. Oakpaw jak zawsze siedział z nieruchomą miną, poważny i skupiony na Mapplestar.
— Dzisiaj jest wyjątkowy dzień! Powitamy w naszych szeregach trzech młodych wojowników! — poinformowała Mapplestar. Tłum nie wydał się zbytnio zaskoczony. Wszyscy prawdopodobnie już wiedzieli. Bramblefang bowiem znany był jako okropny gaduła, któremu lepiej nie powierzać sekretów. — Featherpaw, Birchpaw, Oakpaw, podejdźcie. Featherpaw, jako mentora miałaś naszą wspaniałą zastępczynię Birdflight. Wierzę, że przekazała ci ona całą swoją ogromną wiedzę i ogromne umiejętności łowieckie. Ufam również, że nauczyła cię pokory i lojalności wobec Klanu. Spisałaś się na wszystkich swoich sprawdzianach umiejętności doskonale. Jestem dumna, że mam prawo nadać ci twoje nowe imię. Od dziś Featherpaw będziesz znana jako Featherstorm. Zajdziesz daleko, młoda wojowniczko!
Stiffclaw poczuł przypływ radości i dumy. Siostra ukradkiem zerknęła do tyłu, by odnaleźć go wzrokiem. Gdy już jej się udało, posłała mu szeroki uśmiech, a Stiffclaw nie miał siły, by go nie odwzajemnić. Optymizm młodej kotki był zniewalający.
— Birchpaw, twoja kolej. Quietstep, twoja matka, poprosiła o szkolenie cię. Nie miałam nic przeciwko temu, bo widziałam, jak bardzo jesteście do siebie podobni i wiedziałam od samego początku, że Quietstep zrobi z ciebie idealnego wojownika. Wciąż musisz pracować, nie zapominaj, ale myślę, że twoja mentorka przekazała ci aż nazbyt wiele umiejętności. Quietstep, powinnaś być dumna, że masz takie wspaniałe dzieci — Mapplestar zwróciła się do białej kotki, która siedziała na samym przodzie zgromadzonych i uśmiechała się cały czas.
— Oczywiście, że jestem — kiwnęła głową.
— Birchpaw, od tej pory twoje imię będzie brzmiało Birchshade. Gratuluję!
Birchshade nie mógł wytrzymać z radości. Zamiast zachować powagę i usiąść, on musiał podskoczyć i na cały głos wykrzyczeć swoje nowe imię. Nikogo to nie zdziwiło, wszyscy — oprócz Oakpaw'a — albo się uśmiechnęli pod nosem, albo zaśmiali. Stiffclaw był w grupie tych pierwszych.
— Oakpaw. Podejdź — Mapplestar jak gdyby nagle spoważniała. Czy to może patetyczność Oakpaw'a opanowała całą atmosferę? — Wolfsong okazał się być dla ciebie doskonałym nauczycielem. Obserwowałam cię bardzo uważnie od początku twojego treningu. Już jako koniak wyróżniałeś się tym czymś, czego mnie brakuje. Potrafisz odsunąć od siebie wszelkie emocje. Nie zapominaj jednak, że trzeba je okazywać, zwłaszcza rodzinie i najbliższym ci osobom. Ponadto jesteś utalentowanym kotem, doskonałym łowcom, jak i nieustraszonym wojownikiem. Zaszczytem jest nadać ci twoje nowe imię. Zapewniam się, pracuj nad sobą dalej, a bez wątpienia zajdziesz wysoko. Nie zdziwiłabym się, gdybyś w przyszłości zajął miejsce lidera. Gratuluje... Oakshadow!
Zanim Klan miał szansę wykrzyczeć imiona nowych wojowników, z zarośli rosnących za Stiffclaw'em dobiegło zawołanie. Medyk obrócił się w stronę dźwięku, ponownie w stronę Mapplestar, i znów w kierunku krzyku.
— Birdflight! — liderka przywołała do siebie swoją prawą łapę i z zastępczynią u boku wbiegła w krzewy. Za przywódczyniami w zarośla rzuciły się jeszcze dwa koty — Oakshadow i Fallingstone, szary potężny kot. Stiffclaw również chciał dostać się na drugą stronę, ale nie zdążył wcisnąć choćby głowy pomiędzy liście, bowiem chwilę później Mapplestar i Oakshadow wyskoczyli z powrotem na otwartą przestrzeń. Nie byli jednak sami — pomiędzy nimi stała liderka drugiego klanu. Brązowo-beżowa kocica, zdyszana i rozdygotana, podtrzymywała się na boku Oakshadow'a. Jej pomarańczowo-złote oczy zdawały się przygasać ze zmęczenia.
— Wildstar, czemu krzyczałaś? — zapytała Mapplestar, patrząc na Wildstar.
— "I wróci do lasu krew, której wpierw było za dużo, a teraz jest zbyt mało." — Wildstar zacytowała słowa przepowiedni, którą usłyszała od swojego medyka wiele księżyców temu, zanim jeszcze StarClan zniknął. — Ta krew jest blisko. Poznałam ją dzisiaj!
+
Rozdział 3
Jasność. Biel otaczała go ze wszystkich stron. Światło powinno oznaczać dobro, nadzieję, przyjemność, natomiast Strike czuł wyłącznie strach, jak gdyby coś czyhało na niego, obserwowało go. Beżowy kot stał pośrodku jeziora, niewielkie fale wypływały spod jego łap. Woda była ciut brudna, wyróżniała się od otoczenia swoim ciemnym kolorem. Kontrast — ot co.
Strike po chwili zrozumiał, dlaczego dokuczał mu strach - przecież stał pośrodku jeziora! Oczywiste? Nie do końca. Kot z początku nie zwrócił nawet na to uwagi. Dopiero gdy tafla wody poruszyła się, Strike spojrzał w dół.
A w dole czaił się już ktoś i tylko czekał, aż dwa spojrzenia się spotkają. Aż Strike spojrzy w czerwone niczym ogień oczy i zatraci się w nich. Aż straci równowagę, wpadając tym samym do wody. Czyhający pod powierzchnią potwór czekał na moment zagubienia, niepewności, by we właściwej chwili pochwycić Strike'a za tylne łapy i wciągnąć go pod powierzchnię.
Młody kot miotał się, próbując wyswobodzić się z niewidzialnych sideł, które ciągnęły go na samo dno jeziora. Z góry widział, jak światło promieniuje w głębiny, staje się coraz jaśniejsze, aż wreszcie zalewa cały zbiornik wodny, ale na tę światłość od dołu wciąż napierała niesamowicie mroczna ciemność. Złowroga, potężna w swojej nienawiści.
Strike wyciągał łapy do tajemniczej, ale dobrej jasności. Tracił oddech, lecz nie zamierzał się poddać - wolał umrzeć próbując, niż zginąć bez krzty wysiłku. Zdawało mu się nawet, że światło przyjmuje postać kota i próbuje mu pomóc, łapiąc za kark i ciągnąc w górę, lecz ciemność była nieugięta.
"Może powinienem nadać im imiona?" — pomyślał Strike, tracąc powoli przytomność. Jednak tuż przed tym, jak zamknął oczy, dostrzegł przed sobą bardzo realistyczny koci pyszczek. Kremowa mordka z dwoma ciemniejszymi pręgami pod oczami. Zielone oczy patrzyły pełnią miłości i troski.
— Ratuj las — szepnął głos i wszystko nagle zniknęło.
Strike ocknął się, leżąc w swoim wygodnym posłaniu na parapecie. Podskoczył, rozglądając się. Wszystko, co mu się przyśniło, wydawało się okropnie realne. Tak realne, że aż przerażające. Kot miał nawet wrażenie, że jego sierść jest wilgotna, jak gdyby chwilę temu wyszedł z wody. Przyjrzał się swoim łapom oraz futrze na piersi - na całe szczęście był to tylko sen, bo sierść okazała się sucha. Strike westchnął z ulgą głęboko i głośno.
— Strike? — odezwał się pytający, nieco zaniepokojony głos spod parapetu. Strike zerknął w dół. "Jak we śnie!" — pomyślał, ale natychmiast odpędził od siebie tę myśl, by nie napełnić swojego brata podejrzeniami i zmartwieniami, a to właśnie on opierał się o ścianę pod parapetem przednimi łapami i zerkał w górę na Strike'a, bacznie przyglądając mu się.
— W porządku? — Spytał. — Miałeś zły sen, co?
— Ja nie mam złych snów — burknął Strike, obracając głowę w stronę okna. Nie znosił kłamać, ale... - Ja w ogóle nie mam snów. Żaden okoliczny kot ich nie ma, a mnie zastanawia, dlaczego. Słyszałem plotki, że jeden z najstarszych kanapowców wyszedł kiedyś do lasu i słyszał, jak dzikie koty mówią we śnie. Najwidoczniej musiały mieć sny!
— Ja miałem tylko raz — rzekł Sword, wskakując na parapet i przysiadając naprzeciwko strike'owych łap. — Śniło mi się, że gwiazdy przyjmują kształt oczu. Kocich oczu. A później te oczy zostały przebite przez ogromne, ciemne węże. — Strike spojrzał na brata z niedowierzaniem. — Mówię tylko jak było, nie musisz mi wierzyć.
— Wszystkie te koty z pobliskich domów mówią, że nawet nie wiedzą, co to sny. Jak się jednego spytałem, to uznał mnie za wariata i już się więcej do mnie nie odzywa - mruknął Strike, wspominając starego callico z domu naprzeciwko.
- A propos odzywania się - Sword spojrzał na brata i oblał go chłodnym spojrzeniem. — Mógłbyś wreszcie pogadać z Marshallem. Minęły już dwa księżyce, a wy nic!
— Nie zaczynaj znowu! Rozmowy na ten temat nie kończą się dobrze.
Strike chciał się pogodzić, oczywiście, że tak. Zwyczajna duma po prostu nie pozwalała mu na działanie. Zranił - w dosłownym znaczeniu - kogoś, kto zastępował mu ojca przez wiele księżyców, lecz później ten przybrany ojciec wywrzeszczał, że nie chce Strike'a na oczy widzieć, to czemu ten ma się starać? Dlaczego to on ma pierwszy przeprosić, skoro winę ponosi Marshall?
— Strike, zrozum wreszcie, że nie możesz go winić za to, jaki jest — Sword położył swój ogon na łapach brata, lecz ten tylko poruszył się nerwowo i cicho warknął, by Sword zabrał swoją kitę.
— Niby dlaczego nie mogę? Bo wielki kocur wyleżał się i bolały go plecy tamtej nocy, więc musiał się na kimś wyżyć? - prychnął Strike, wysuwając pazury. — Nie wmawiaj mi głupot! Od dawna chciał mi to powiedzieć, a gdy go zraniłem, wykorzystał moment, bym czuł się odpowiedzialny za wszystko, co się stało. Marshall taki jest. Każdy domowy kot taki jest!
— Nie zauważyłeś, że Marshall jest inny?! — Sword uniósł głos, sprowadzając Strike'a do parteru. — Mnóstwo blizn, wieczny spokój i opanowanie, wiedza. To wszystko wyróżnia Marshalla spośród innych kanapowców! Te ofermy nie mają w sobie za grosz odwagi, natomiast Marshall poleciał za tobą do lasu, by ratować twoją zapchloną sierść! Nie dziw się, że złoił ci skórę, skoro tak ładnie odwdzięczyłeś mu się za ratunek.
— Skąd możesz wiedzieć, że coś mi groziło?! Czym jesteś — jasnowidzem? — Strike odpysknął, zeskakując przy okazji z parapetu. - Idę się przejść.
— Strike! Co ci się śniło? — zapytał Sword, tym razem już spokojnie. Patrzył za bratem, jak ten odchodził w stronę drzwi. — Wiem, że coś ukrywasz!
— Wiedz sobie, co chcesz — burknął Strike, nie obracając się w stronę brata. Nie chciał, by ten widział pojedynczą łzę, która spływała po beżowym policzku. Strike nie chciał, by Sword widział w nim słabego kota. A ponad wszystko nie chciał, by wydało się, że nawet on potrafi płakać.
Strike przeskoczył przez płot z przodu legowiska Dwunogów i wylądował na estetycznie przyciętej trawie. Czarna ubita ziemia, po której poruszały się potwory, znajdowała się od niego zaledwie o długość lisa, być może nawet mniej. W oddali Strike dostrzegł nadciągającego potwora, jego błyszczące oczy poraziły kota, który szybko cofnął się o kilka kroków. Potwór ze świstem powietrza śmignął przed Strike'iem, po czym zniknął za zakrętem.
Beżowy kot ruszył więc przed siebie. Przebiegł przez czarną ścieżkę, czując przy tym, jak ziemia zaczynała powoli wibrować. Zbliżał się kolejny potwór i Strike zdołał sięgnąć drugiego krańca w ostatniej chwili. Nie patrzył za siebie, przeciwnie — biegł dalej, doskonale widząc swój cel. Przebiegł pomiędzy dwoma domami Dwunogów, ponownie wdrapał się na płot i próbował złapać równowagę, zaciekle walcząc z siłą, która ciągnęła go w dół. Udało mu się jednak zachować balans. Strike usiadł na krawędzi płotu, rozglądając się przy tym dookoła. Po prawej i po lewej znajdowały się domy, których ściany łączył zajęty przez Strike'a płot. Dalej za drewnianą barierą rozciągały się łąki, niekończące się połacie pól, sadów i pastwisk dla owiec bądź krów, rzadziej koni.
Strike lubił to miejsce. Nie dlatego, że różniło się od codziennego widoku lasu, ale dlatego, że żadne drzewa nie zasłaniały cudownego widoku...
Powoli niebo zaczynało przyjmować barwę ciepłej czerwieni i pomarańczu. Niedługo potem zza horyzontu wysunęły się pierwsze mocniejsze promienie słońca. Strike chłonął wszystko niczym gąbka. Pragnął zatrzymać czas i przyglądać się pięknemu krajobrazowi przez kolejnych kilka godzin — byle zapomnieć o przerażających snach, o chęci ucieczki do lasu i o Marshallu. Przede wszystkim o nim.
Strike poczuł senność, nie miał nawet siły przeciwstawiać się. Bał się, co takiego tym razem zobaczy we śnie, ale wiedział doskonale, że nie zdoła ukrywać się przed koszmarami całą wieczność.
Nie wiem co się zmieniło, ale wolałem czas, gdy nie śniłem. Było łatwiej.
Zeskoczył z płotu i, będąc już na ziemi, położył się tuż przy nim. Schował pysk w łapach, chwilę jeszcze patrzył na piękny wschód słońca. Powieki stawały się coraz cięższe, aż wreszcie Strike zasnął.
— Wszyscy mamy swoje demony — odezwał się groźny głos, nieco zachrypnięty i złowrogi. Strike nie widział postaci, ale doskonale czuł jej zapach i słyszał wszystko, co mówi. — Zajmij się swoimi.
— On ma na swoim grzbiecie ich zbyt wiele! — rozbrzmiał drugi głos, należący do kocicy. Była rozdygotana. I to bardzo. — Pomóżmy mu! — drugi kot milczał. Strike zastanawiał się, co się dzieje.
I gdzie on właściwie jest?!
Rozejrzał się dookoła. Prawym barkiem opierał się o ogromną skałę, której wnętrze w jakiś sposób zostało wymyte, dzięki czemu stworzyła się całkiem spora jaskinia. Dookoła rósł gęsty, ciemny las. W miejscu, w którym znajdowała się skała, nie było nawet niewielkiej polanki. Zarośla dookoła, wysoka trawa i ciasno rosnące drzewa.
"Czemu tu jestem?"
— Nie możemy mu pomóc — odezwał się wreszcie poważny głos.
— Dlaczego rezygnujesz?! Mamy szanse!
— Minimalne! Spójrz na niego, on umiera i nie da się temu zapobiec — warknął kocur, po czym rozległ się cichy pisk kocicy. — Nie można powstrzymać czegoś, z czym nie da się walczyć.
— Można! Pokażę ci!
— Zamierzasz odszukać śmierć i ją zabić? To brzmi idiotycznie. To tak, jakby śmierć popełniła samobójstwo — parsknął kocur, wychodząc nagle z jaskini. Strike aż podskoczył, widząc ogromnego, czarnego kota z ognistymi oczami. Poprzedni sen... W wodzie widział dwoje oczu przypominających rozżarzone kamienie, które nieraz widział w tym dziwnym miejscu, gdzie Dwunogi rozpalali ogień. I ten ogień był dobry.
Czy to ten kot ze snu?
— Nie chcę zabić śmierci, o czym ty gadasz? Chcę pomóc umierającemu — z jaskini wyszła niewielka biała kocica. Oboje zdawali się nie widzieć Strike'a. — Jeśli Tigerheart straci życie teraz, nie zobaczymy go na nocnym niebie! Czemu nie potrafisz tego zrozumieć?
— Jesteś świetnym medykiem, ale nawet ty nie potrafisz zwalczyć tej klątwy, która spadła na StarClan. Nie próbuj z tym walczyć, pozwól duszy Tigerhearta zniknąć. Będziemy go pamiętać, to wystarczy — rzekł czarny kot, odchodząc wgłąb lasu. Medyczka natomiast fuknęła cicho, patrząc jak ten odchodzi, po czym wróciła do jaskini. Zanim jednak weszła do środka, zatrzymała się i spojrzała na Strike'a. A jeśli nie na niego, to w miejsce, gdzie powinny znajdować się jego oczy.
Beżowy kot poruszył się nerwowo, przypominając sobie o czymś bardzo ważnym. Nie stał przecież za żadnym krzakiem, a trawa pomimo swojej nieprzeciętnej długości i tak sięgała mu jedynie do piersi. Cała głowa wystawała ponad zielone źdźbła. Więc dlaczego dwa koty wcześniej na niego nie patrzyły? Strike spojrzał w dół, próbując zobaczyć swoje łapy, obejrzeć je. Szok prawie zwalił go z nóg. Strike był niewidzialny!
Biała kotka pokręciła głową z dziwnym uśmiechem na pysku i weszła do środka głazu, chwilę później rozległ się jej głośny i twardy rozkaz:
— Stiffpaw, szykuj się na ratowanie życia! Przynieś liście jagody!
Chwilę później wszystko zaczęło wirować, Strike poczuł, że ziemia osuwa mu się spod łap i wszystko traci ostrość. Widział, że leci pyskiem w gęstą trawę. A potem nastała ciemność.
Strike poczuł, że ktoś szturcha go w ramię. Leniwie otworzył oczy. Ziewnął głośno, by podkreślić budzącemu, iż smacznie spał i nie należało go wyrywać z tego snu. Zwłaszcza, że sen nie był najgorszy. Po prostu można by go zaliczyć do kategorii dziwnych, ale nie strasznych.
— Czego...? — mruknął, pocierając łapą oko. Wciąż nie spojrzał na przybysza i nie miał pojęcia, kto go obudził, ale z początku nie interesowała go ta informacja. Przynajmniej zanim tajemniczy kot nie przemówił:
— Co robisz na moim terytorium? — głos okazał się należeć nie do kota, a do kocicy. Strike otworzył oczy szerzej i w jednej chwili poczuł strach, podekscytowanie, niepewność, nawet chęć ucieczki, ale w tym samym momencie chęć rozmowy i zadania jednego ważnego pytania. Wszystko się zaczęło w nim kotłować, wszystkie myśli i uczucia. Patrzył tępo w bursztynowe oczy średniej wielkości beżowo-brązowej kocicy.
Czy to też kot ze snu?
— Odpowiedz, domowy koteczku! — kocica rzuciła sarkastycznie, podchodząc o krok bliżej do Strike'a i wysuwając pazury postawionej łapy. — Nie toleruję kanapowców na swoim terenie. Wynoś się albo przetrzepię ci skórę!
Kim. Jest. Ta. Kocica?!
Strike po chwili zrozumiał, dlaczego dokuczał mu strach - przecież stał pośrodku jeziora! Oczywiste? Nie do końca. Kot z początku nie zwrócił nawet na to uwagi. Dopiero gdy tafla wody poruszyła się, Strike spojrzał w dół.
A w dole czaił się już ktoś i tylko czekał, aż dwa spojrzenia się spotkają. Aż Strike spojrzy w czerwone niczym ogień oczy i zatraci się w nich. Aż straci równowagę, wpadając tym samym do wody. Czyhający pod powierzchnią potwór czekał na moment zagubienia, niepewności, by we właściwej chwili pochwycić Strike'a za tylne łapy i wciągnąć go pod powierzchnię.
Młody kot miotał się, próbując wyswobodzić się z niewidzialnych sideł, które ciągnęły go na samo dno jeziora. Z góry widział, jak światło promieniuje w głębiny, staje się coraz jaśniejsze, aż wreszcie zalewa cały zbiornik wodny, ale na tę światłość od dołu wciąż napierała niesamowicie mroczna ciemność. Złowroga, potężna w swojej nienawiści.
Strike wyciągał łapy do tajemniczej, ale dobrej jasności. Tracił oddech, lecz nie zamierzał się poddać - wolał umrzeć próbując, niż zginąć bez krzty wysiłku. Zdawało mu się nawet, że światło przyjmuje postać kota i próbuje mu pomóc, łapiąc za kark i ciągnąc w górę, lecz ciemność była nieugięta.
"Może powinienem nadać im imiona?" — pomyślał Strike, tracąc powoli przytomność. Jednak tuż przed tym, jak zamknął oczy, dostrzegł przed sobą bardzo realistyczny koci pyszczek. Kremowa mordka z dwoma ciemniejszymi pręgami pod oczami. Zielone oczy patrzyły pełnią miłości i troski.
— Ratuj las — szepnął głos i wszystko nagle zniknęło.
Strike ocknął się, leżąc w swoim wygodnym posłaniu na parapecie. Podskoczył, rozglądając się. Wszystko, co mu się przyśniło, wydawało się okropnie realne. Tak realne, że aż przerażające. Kot miał nawet wrażenie, że jego sierść jest wilgotna, jak gdyby chwilę temu wyszedł z wody. Przyjrzał się swoim łapom oraz futrze na piersi - na całe szczęście był to tylko sen, bo sierść okazała się sucha. Strike westchnął z ulgą głęboko i głośno.
— Strike? — odezwał się pytający, nieco zaniepokojony głos spod parapetu. Strike zerknął w dół. "Jak we śnie!" — pomyślał, ale natychmiast odpędził od siebie tę myśl, by nie napełnić swojego brata podejrzeniami i zmartwieniami, a to właśnie on opierał się o ścianę pod parapetem przednimi łapami i zerkał w górę na Strike'a, bacznie przyglądając mu się.
— W porządku? — Spytał. — Miałeś zły sen, co?
— Ja nie mam złych snów — burknął Strike, obracając głowę w stronę okna. Nie znosił kłamać, ale... - Ja w ogóle nie mam snów. Żaden okoliczny kot ich nie ma, a mnie zastanawia, dlaczego. Słyszałem plotki, że jeden z najstarszych kanapowców wyszedł kiedyś do lasu i słyszał, jak dzikie koty mówią we śnie. Najwidoczniej musiały mieć sny!
— Ja miałem tylko raz — rzekł Sword, wskakując na parapet i przysiadając naprzeciwko strike'owych łap. — Śniło mi się, że gwiazdy przyjmują kształt oczu. Kocich oczu. A później te oczy zostały przebite przez ogromne, ciemne węże. — Strike spojrzał na brata z niedowierzaniem. — Mówię tylko jak było, nie musisz mi wierzyć.
— Wszystkie te koty z pobliskich domów mówią, że nawet nie wiedzą, co to sny. Jak się jednego spytałem, to uznał mnie za wariata i już się więcej do mnie nie odzywa - mruknął Strike, wspominając starego callico z domu naprzeciwko.
- A propos odzywania się - Sword spojrzał na brata i oblał go chłodnym spojrzeniem. — Mógłbyś wreszcie pogadać z Marshallem. Minęły już dwa księżyce, a wy nic!
— Nie zaczynaj znowu! Rozmowy na ten temat nie kończą się dobrze.
Strike chciał się pogodzić, oczywiście, że tak. Zwyczajna duma po prostu nie pozwalała mu na działanie. Zranił - w dosłownym znaczeniu - kogoś, kto zastępował mu ojca przez wiele księżyców, lecz później ten przybrany ojciec wywrzeszczał, że nie chce Strike'a na oczy widzieć, to czemu ten ma się starać? Dlaczego to on ma pierwszy przeprosić, skoro winę ponosi Marshall?
— Strike, zrozum wreszcie, że nie możesz go winić za to, jaki jest — Sword położył swój ogon na łapach brata, lecz ten tylko poruszył się nerwowo i cicho warknął, by Sword zabrał swoją kitę.
— Niby dlaczego nie mogę? Bo wielki kocur wyleżał się i bolały go plecy tamtej nocy, więc musiał się na kimś wyżyć? - prychnął Strike, wysuwając pazury. — Nie wmawiaj mi głupot! Od dawna chciał mi to powiedzieć, a gdy go zraniłem, wykorzystał moment, bym czuł się odpowiedzialny za wszystko, co się stało. Marshall taki jest. Każdy domowy kot taki jest!
— Nie zauważyłeś, że Marshall jest inny?! — Sword uniósł głos, sprowadzając Strike'a do parteru. — Mnóstwo blizn, wieczny spokój i opanowanie, wiedza. To wszystko wyróżnia Marshalla spośród innych kanapowców! Te ofermy nie mają w sobie za grosz odwagi, natomiast Marshall poleciał za tobą do lasu, by ratować twoją zapchloną sierść! Nie dziw się, że złoił ci skórę, skoro tak ładnie odwdzięczyłeś mu się za ratunek.
— Skąd możesz wiedzieć, że coś mi groziło?! Czym jesteś — jasnowidzem? — Strike odpysknął, zeskakując przy okazji z parapetu. - Idę się przejść.
— Strike! Co ci się śniło? — zapytał Sword, tym razem już spokojnie. Patrzył za bratem, jak ten odchodził w stronę drzwi. — Wiem, że coś ukrywasz!
— Wiedz sobie, co chcesz — burknął Strike, nie obracając się w stronę brata. Nie chciał, by ten widział pojedynczą łzę, która spływała po beżowym policzku. Strike nie chciał, by Sword widział w nim słabego kota. A ponad wszystko nie chciał, by wydało się, że nawet on potrafi płakać.
Strike przeskoczył przez płot z przodu legowiska Dwunogów i wylądował na estetycznie przyciętej trawie. Czarna ubita ziemia, po której poruszały się potwory, znajdowała się od niego zaledwie o długość lisa, być może nawet mniej. W oddali Strike dostrzegł nadciągającego potwora, jego błyszczące oczy poraziły kota, który szybko cofnął się o kilka kroków. Potwór ze świstem powietrza śmignął przed Strike'iem, po czym zniknął za zakrętem.
Beżowy kot ruszył więc przed siebie. Przebiegł przez czarną ścieżkę, czując przy tym, jak ziemia zaczynała powoli wibrować. Zbliżał się kolejny potwór i Strike zdołał sięgnąć drugiego krańca w ostatniej chwili. Nie patrzył za siebie, przeciwnie — biegł dalej, doskonale widząc swój cel. Przebiegł pomiędzy dwoma domami Dwunogów, ponownie wdrapał się na płot i próbował złapać równowagę, zaciekle walcząc z siłą, która ciągnęła go w dół. Udało mu się jednak zachować balans. Strike usiadł na krawędzi płotu, rozglądając się przy tym dookoła. Po prawej i po lewej znajdowały się domy, których ściany łączył zajęty przez Strike'a płot. Dalej za drewnianą barierą rozciągały się łąki, niekończące się połacie pól, sadów i pastwisk dla owiec bądź krów, rzadziej koni.
Strike lubił to miejsce. Nie dlatego, że różniło się od codziennego widoku lasu, ale dlatego, że żadne drzewa nie zasłaniały cudownego widoku...
Powoli niebo zaczynało przyjmować barwę ciepłej czerwieni i pomarańczu. Niedługo potem zza horyzontu wysunęły się pierwsze mocniejsze promienie słońca. Strike chłonął wszystko niczym gąbka. Pragnął zatrzymać czas i przyglądać się pięknemu krajobrazowi przez kolejnych kilka godzin — byle zapomnieć o przerażających snach, o chęci ucieczki do lasu i o Marshallu. Przede wszystkim o nim.
Strike poczuł senność, nie miał nawet siły przeciwstawiać się. Bał się, co takiego tym razem zobaczy we śnie, ale wiedział doskonale, że nie zdoła ukrywać się przed koszmarami całą wieczność.
Nie wiem co się zmieniło, ale wolałem czas, gdy nie śniłem. Było łatwiej.
Zeskoczył z płotu i, będąc już na ziemi, położył się tuż przy nim. Schował pysk w łapach, chwilę jeszcze patrzył na piękny wschód słońca. Powieki stawały się coraz cięższe, aż wreszcie Strike zasnął.
— Wszyscy mamy swoje demony — odezwał się groźny głos, nieco zachrypnięty i złowrogi. Strike nie widział postaci, ale doskonale czuł jej zapach i słyszał wszystko, co mówi. — Zajmij się swoimi.
— On ma na swoim grzbiecie ich zbyt wiele! — rozbrzmiał drugi głos, należący do kocicy. Była rozdygotana. I to bardzo. — Pomóżmy mu! — drugi kot milczał. Strike zastanawiał się, co się dzieje.
I gdzie on właściwie jest?!
Rozejrzał się dookoła. Prawym barkiem opierał się o ogromną skałę, której wnętrze w jakiś sposób zostało wymyte, dzięki czemu stworzyła się całkiem spora jaskinia. Dookoła rósł gęsty, ciemny las. W miejscu, w którym znajdowała się skała, nie było nawet niewielkiej polanki. Zarośla dookoła, wysoka trawa i ciasno rosnące drzewa.
"Czemu tu jestem?"
— Nie możemy mu pomóc — odezwał się wreszcie poważny głos.
— Dlaczego rezygnujesz?! Mamy szanse!
— Minimalne! Spójrz na niego, on umiera i nie da się temu zapobiec — warknął kocur, po czym rozległ się cichy pisk kocicy. — Nie można powstrzymać czegoś, z czym nie da się walczyć.
— Można! Pokażę ci!
— Zamierzasz odszukać śmierć i ją zabić? To brzmi idiotycznie. To tak, jakby śmierć popełniła samobójstwo — parsknął kocur, wychodząc nagle z jaskini. Strike aż podskoczył, widząc ogromnego, czarnego kota z ognistymi oczami. Poprzedni sen... W wodzie widział dwoje oczu przypominających rozżarzone kamienie, które nieraz widział w tym dziwnym miejscu, gdzie Dwunogi rozpalali ogień. I ten ogień był dobry.
Czy to ten kot ze snu?
— Nie chcę zabić śmierci, o czym ty gadasz? Chcę pomóc umierającemu — z jaskini wyszła niewielka biała kocica. Oboje zdawali się nie widzieć Strike'a. — Jeśli Tigerheart straci życie teraz, nie zobaczymy go na nocnym niebie! Czemu nie potrafisz tego zrozumieć?
— Jesteś świetnym medykiem, ale nawet ty nie potrafisz zwalczyć tej klątwy, która spadła na StarClan. Nie próbuj z tym walczyć, pozwól duszy Tigerhearta zniknąć. Będziemy go pamiętać, to wystarczy — rzekł czarny kot, odchodząc wgłąb lasu. Medyczka natomiast fuknęła cicho, patrząc jak ten odchodzi, po czym wróciła do jaskini. Zanim jednak weszła do środka, zatrzymała się i spojrzała na Strike'a. A jeśli nie na niego, to w miejsce, gdzie powinny znajdować się jego oczy.
Beżowy kot poruszył się nerwowo, przypominając sobie o czymś bardzo ważnym. Nie stał przecież za żadnym krzakiem, a trawa pomimo swojej nieprzeciętnej długości i tak sięgała mu jedynie do piersi. Cała głowa wystawała ponad zielone źdźbła. Więc dlaczego dwa koty wcześniej na niego nie patrzyły? Strike spojrzał w dół, próbując zobaczyć swoje łapy, obejrzeć je. Szok prawie zwalił go z nóg. Strike był niewidzialny!
Biała kotka pokręciła głową z dziwnym uśmiechem na pysku i weszła do środka głazu, chwilę później rozległ się jej głośny i twardy rozkaz:
— Stiffpaw, szykuj się na ratowanie życia! Przynieś liście jagody!
Chwilę później wszystko zaczęło wirować, Strike poczuł, że ziemia osuwa mu się spod łap i wszystko traci ostrość. Widział, że leci pyskiem w gęstą trawę. A potem nastała ciemność.
Strike poczuł, że ktoś szturcha go w ramię. Leniwie otworzył oczy. Ziewnął głośno, by podkreślić budzącemu, iż smacznie spał i nie należało go wyrywać z tego snu. Zwłaszcza, że sen nie był najgorszy. Po prostu można by go zaliczyć do kategorii dziwnych, ale nie strasznych.
— Czego...? — mruknął, pocierając łapą oko. Wciąż nie spojrzał na przybysza i nie miał pojęcia, kto go obudził, ale z początku nie interesowała go ta informacja. Przynajmniej zanim tajemniczy kot nie przemówił:
— Co robisz na moim terytorium? — głos okazał się należeć nie do kota, a do kocicy. Strike otworzył oczy szerzej i w jednej chwili poczuł strach, podekscytowanie, niepewność, nawet chęć ucieczki, ale w tym samym momencie chęć rozmowy i zadania jednego ważnego pytania. Wszystko się zaczęło w nim kotłować, wszystkie myśli i uczucia. Patrzył tępo w bursztynowe oczy średniej wielkości beżowo-brązowej kocicy.
Czy to też kot ze snu?
— Odpowiedz, domowy koteczku! — kocica rzuciła sarkastycznie, podchodząc o krok bliżej do Strike'a i wysuwając pazury postawionej łapy. — Nie toleruję kanapowców na swoim terenie. Wynoś się albo przetrzepię ci skórę!
Kim. Jest. Ta. Kocica?!
Subskrybuj:
Posty (Atom)