Marshall leżał na kanapie obok człowieka, który głaskał go delikatnie po brzuchu. Kocur zdawał się delektować tą chwilą przyjemności, ale jak to często bywa, pozory mylą; szaro-biały kot był w zupełnie innym miejscu i nie czuł bodźców zewnętrznych. Zastanawiał się właśnie nad jedną z tych najważniejszych spraw w całym jego życiu, ale z zamyślenia wyrwał go nagły ruch człowieka.
"A ten gdzie znowu?" - pomyślał zdezorientowany Marshall, obracając się z pleców na brzuch. Osobnik płci męskiej - jak już Marshall zdążył się przypadkiem dowiedzieć, gdy wtargnął niespodziewanie do łazienki - ruszył w kierunku tego pomieszczenia z jedzeniem. "Jeśli znowu mnie będzie próbował nakarmić to przysięgam, sam się zadrapię na śmierć" - parsknął w myślach, czując, jak jego brzuch wybucha z przejedzenia.
Kocur ziewnął leniwie i zerknął na okno. Ciemność, nic poza tym. "Co ze mnie za kot, skoro boję się ciemności?" - pomyślał z pogardą co do samego siebie. "Weź się do roboty, leniwa kulko futra".
Pogoniony przez samego siebie zeskoczył z kanapy, przeciągnął się i od razu ruszył do kuchni, by sprawdzić, co robi jego człowiek. Tak jak myślał - ten przygotowywał posiłek, choć Marshall nie do końca wiedział dla kogo. Odwrócił się więc z powrotem w stronę kanapy, ale nie wrócił na nią. Poszedł w prawo - do okna. Rozpędził się i wskoczył na wąski parapet, ledwo utrzymując równowagę. "Mało brakowało, żebym spadł" - zaśmiał się nerwowo w myślach.
Od razu coś przykuło uwagę Marshalla - za oknem na jego podwórku pojawiły się dwie niewielkie postacie. Z początku kocur nie zareagował jakoś szczególnie nerwowo, ale gdy rozpoznał, kim są te dwie postacie, natychmiast zacisnął zęby i wbił pazury w parapet. "Głupcy!" - wściekły obrócił się pyskiem do pomieszczenia i z ogromną siłą odbił się tylnymi łapami od parapetu. Przeleciał kilka metrów, a gdy już miał dotykać ziemi, nie czekał nawet na całkowite wylądowanie - już w locie obrócił się nieco w lewo, pyskiem w kierunku drzwi wyjściowych. Gdy dotknął ziemi, rzucił się niczym torpeda do wyjścia. Wybiegł na zewnątrz przez dziurę w drzwiach specjalnie zrobioną dla niego i skierował się do ogródka na tyłach domu.
Przeskoczył żywopłot i wylądował w ogródku. Namierzył intruzów i błyskawicznie ich dopadł, zagradzając drogę.
- A gdzie to się wybieramy? - zapytał. Przed nim stał nie kto inny jak Strike ze Swordem za plecami. - Strike, znowu chcesz wejść do lasu, tak?
- Wcale że nie! - kot zaprotestował, ale nieco większy od niego Marshall syknął cicho, by uciszyć młodzika.
- Dlaczego przez moje podwórko? Jeśli coś wam się stanie, nie chcę mieć z tym do czynienia. Dlatego wracacie do domu, ale już! - podszedł o krok bliżej do Strike'a i delikatnie pchnął go pyskiem.
- Co ma się nam stać? Przecież nie chcemy wejść głęboko! - Strike odepchnął Marshalla łapami. Może i był młodszy od starego kocura, ale dorównywał mu zarówno siłą jak i - prawie - rozmiarem. - Zostaw nas w spokoju, zapchlony kanapowcu.
- Nie masz prawa się tak do mnie odzywać! Jestem od ciebie starszy i mądrzejszy! - syknął Marshall, wściekając się na młodego coraz bardziej. - Należy mi się twój szacunek!
- Ha! Proszę cię! - Strike cofnął się kilka kroków i błyskawicznie ruszył do przodu, by przeskoczyć nad starym kotem. Zrobił to na tyle szybko, by Marshall nawet się nie zorientował. - Szanuję tylko tych, kórzy szanują mnie.
- Błąd. Błędem będzie również to, jeśli przeskoczysz przez ten płot - szaro-biały kocur obrócił się w stronę Strike'a.
- Marshall, nic nam nie będzie - odezwał się Sword zza pleców Marshalla. Ten obrócił gwałtownie samą głowę w jego stronę i syknął ostrzegawczo. Sword natychmiast położył uszy po sobie i skulił się nieco, cofając się o kilka centymetrów. Gdy stary ponownie spojrzał w stronę płotu, Strike'a już nie było.
- Strike! - krzyknął Marshall, rzucając się na płot. Sword był zaskoczony zwinnością kanapowca. - Wracaj tutaj! - beżowego kota nie było nigdzie widać. Wysoka trawa za płotem skutecznie go maskowała. Na dodatek ciemność... "On zginie! Na StarC..." - Marshall uciszył tę myśl, po czym z determinacją w oczach zeskoczył na drugą stronę. "Dawno tu nie stałem" - stwierdził, czując dotyk niedeptanej przez nikogo trawy. Skarcił się jednak, stwierdzając, że nie pora na rozmyślanie. Rzucił się w kierunku lasu, nie patrząc nawet na Sworda, który podążał za nim.
- Strike! Gdzie jesteś?! - odpowiedzi nie było. Jak gdyby beżowy kot rozpłynął się w powietrzu. Na szczęście po krótkich poszukiwaniach spomiędzy krzaków wyłoniła się duża sylwetka Strike'a.
- Patrzcie! Złapałem kosa! - ucieszony Strike rzucił swoją zdobycz przed łapy Marshalla. - I co? Myślałeś, że zginę? Ciekawe co miałoby mnie zabić. Ten kos był bezbronny, jakieś tam potwory też by były. Niech tylko wyjdą spomiędzy drzew, a ja im pokażę!
- Nikomu nie będziesz niczego pokazywał! - warknął Marshall, łapiąc Strike'a za skórę na karku i ciagnąc go w stronę domu.
- Puszczaj! Co z tobą? Nie jesteś ze mnie dumny? - zirytował się Strike. Przecież świetnie się spisał. Dlaczego staruszek nie mógł docenić jego starań?
- Nie jestem! To głupota zapuszczać się do lasu! Nie jesteś dzikim kotem, tylko domowym - syknął Marshall, wysuwając pazury. - Nawet jeśli chciałbyś być dzikim kotem, nie stałbyś się nim. To, że złapałeś jednego ptaka, nie znaczy jeszcze, że byłbyś w stanie wyżywić się zimą. Do tego potrzeba umiejętności! No i obrona przed lisami czy borsukami - myślisz, że to wszystko takie proste?
- A ty niby skąd to możesz wiedzieć? Wieczny kanapowiec! Nie gadaj o rzeczach, o których nie masz zielonego pojęcia, mysi móżdżku! - odpysknął Strike, obracając się w stronę lasu.
- Nawet o tym nie myśl! - Marshall przeskoczył nad Strike'iem, zagradzając mu drogę. - W tym momencie odwracasz się i maszerujesz do domu.
- Zmuś mnie - Strike uśmiechnął się złośliwie i zniżył głowę, przyjmując pozycję idealną do ataku.
"Skąd on wie jak walczyć i polować?" - zdziwił się Marshall, postępując identycznie jak Strike przed chwilą. Zbliżył nieco brzuch do ziemi, napiął mięśnie łap i odepchnął się mocno. Nie zawahał się skoczyć na Strike'a - był już tak zdenerwowany jego zachowaniem, że wszelkie granice cierpliwości nagle zostały przerwane i istna furia wstąpiła w Marshalla. Rzucił się on na Strike'a. Młodzik wykonał zgrabny unik, a Marshall przeleciał obok. Strike rzucił się na kocura, który jeszcze nie zdążył obrócić się po nieudanym ataku. Przeturlali się kilka metrów, po czym szaro-biały kot wylądował na górze i przygniótł Strike'a do ziemi. Młodzik, zwinny i nieprzeciętnie silny, z zaskakującą łatwością oswobodził jedną łapę i zamachnął się, nieświadomie wysuwając pazury. Strike zamknął oczy, gdy jego łapa zbliżała się do pyska Marshalla. Nie wiedząc, gdzie celuje, po prostu pozwolił swojej łapie lecieć dalej. Uderzenie było bardzo silne - na tyle silne, by odrzuciło starego na bok. Strike poczuł coś dziwnego - otworzył oczy i zobaczył czerwoną maź na jednym ze swoich pazurów. Przerażony zerwał się na równe nogi i spojrzał na Marshalla - ten okazał się mieć nową ranę, na nosie. Krew powoli zaczynała cieknąć z długiej ranki.
- Ma... Marshall... Ja nie chciałem - jęknął Strike, starając się zbliżyć do starego kota. Ten jednak z ogniem płonącym w oczach rzucił się na młodego i poszarpał odrobinę jego bok, podrywając beżową sierść do lotu.
- Do domu! I żebym cię już nigdy nie widział!!! - wrzasnął Marshall, jeżąc się i spinając wszystkie swoje mięśnie. Strike, przerażony i roztrzęsiony, odwrócił się w miejscu i zaczął biec w kierunku domu.
- Marshall? - Sword niepewnie podszedł do Marshalla. Kocur nie zareagował równie nerwowo na widok Sworda.
- Nie pozwól mu tutaj wejść. Już nigdy. Właśnie tak działa klątwa, której kot próbuje się przeciwstawić. Gdy łamiesz zasady, muszą pojawić się konsekwencje - westchnął Marshall, ocierając nos.
- O jakiej klątwie ty gadasz? Chyba za mocno dostałeś w głowę - zdziwił się Sword, siadając przed kocurem. Przyjrzał się szybko ranie i stwierdził: - Głębokie to cięcie. Zagoi się, ale zostanie blizna.
- Mam ich kilka. Kolejna mi nie zaszkodzi.
- Wciąż jednak nie wiem co to za klątwa.
- Może lepiej, żebyś nie wiedział - Marshall spojrzał za Strike'iem. Ten właśnie przeskakiwał przez płot. - Niektórych rzeczy nieodpowiednie mózgi nie pojmą nigdy. Obawiam się, że nawet ten, który dzierży tę klątwę, nie będzie w stanie jej zrozumieć, a co dopiero złamać.
- Masz na myśli, że Strike jest przeklęty? - oczy Sworda rozszerzyły się do zdumiewających rozmiarów.
- Mam na myśli to, że wszyscy trzej jesteśmy przeklęci. Ale to jeszcze nie pora, żeby o tym rozmawiać. Ty nic nie wiesz, ja milczę, a Strike niech trochę pocierpi. Jestem pewien, że za niedługo obudzą się w nim wyrzuty sumienia, ale duma weźmie górę i nie przyjdzie do mnie, żeby przeprosić. Taki był Red Li... - Marshall urwał. Powiedział stanowczo za dużo.
- Kim jest Red-coś tam? I dlaczego zachowujesz się tak dziwnie?
- Jesteś mądrzejszy od Strike'a. Powinieneś się już domyślić - westchnął Marshall, ruszając w stronę domu.
- Red Line? - na pytanie Marshall skinął głową. - Dziwne to imię.
- Ja też miałem dziwne. Wszyscy mieliśmy - Marshall uśmiechnął się pod nosem. - Ty nazywałeś się Stormkit, a Strike był Tinykitem, bo był strasznie maluśki. A teraz patrz jak urósł!
- Naprawdę dziwne te imiona. I że niby ludzie wymyślili takie imiona? - Marshall nie odpowiedział. - A jak ty się nazywałeś?
- Ja? Ah, to było bardzo honorowe imię. Byłem z niego dumny - kocur przystanął, po czym dodał z uśmiechem: - A ja byłem GrayStarem.
+
Rozdział 1
Strike siedział na płocie, nie odrywając wzroku od
pojedynczej gwiazdy, która świeciła na bezchmurnym, nocnym niebie. Od
zawsze zastanawiał się, dlaczego gwiazdy zniknęły. Pamiętał tylko urywki
sprzed tych kilku księżyców*, ale w jego umyśle utkwił widok rozświetlonych gwiazd, które powoli jak gdyby spływały z nieba. Musiało się wtedy wydarzyć coś bardzo poważnego. Na
tyle poważnego, by gwiazdy spadły z nieba.
"Ciekawe czy spadły, czy przestały świecić. Marshall nigdy nam nic nie opowiedział, a inne stare koty ciągle wymyślają nowe historie. To niesprawiedliwe" - pomyślał beżowy kot, krzywiąc się nieznacznie. Strike westchnął, przeciągnął się ostrożnie, by nie spaść z płotu i ponownie wygodnie się na nim ułożył.
Nagle ciszę przerwał dziwny dźwięk, jak gdyby kot drugiego kota ze skóry obdzierał. Strike spojrzał na las, który niczym magnes przyciągał spojrzenie młodego kota.
- Powiem szczerze, że nie zdziwi mnie, jeśli wejdziesz do lasu pewnego dnia - odezwał się znajomy głos tak niespodziewanie, że Strike podskoczył w miejscu, prawie spadając z płota. Spojrzał w dół. Na podwórku pod płotem stał duży szaro-biały kocur imieniem Sword, brat Strike'a.
- Przestraszyłeś mnie, braciszku - mruknął Strike, ponownie odwracając głowę w stronę lasu. Po chwili Sword wskoczył na płot, usiadł i ułożył swój długi ogon na ciele Strike'a. - Czemu uważasz, że wejdę tam?
- Gdybyś ty widział swoje spojrzenie... Też byś nie miał wątpliwości co do tego. Nie rozumiem tylko, dlaczego Marshall tak zakazuje nam tam iść - Sword pokręcił głową. - Właściwie to ja nawet tam nie chcę iść. Dobrze mi z obrożą na szyi.
Strike zerknął kątem oka na swojego brata. Na jego szyi wisiała luźna, zielona obroża z dzwoneczkiem. Beżowy kocur skrzywił się na samą myśl, że i jemu Dwunogi chciały to coś założyć.
- Nie rozumiem, jak ty możesz się na to zgadzać. Gdybym ja musiał nosić obrożę, to bym chyba postradał wszystkie zmysły. Okropne!
- Ty tak uważasz - Sword wzruszył ramionami, po czym wbił uważny wzrok w krzewy na brzegu lasu. - Tam pewnie mieszkają jakieś potwory, które nie chcą, żebyśmy je odwiedzali.
- E tam! - prychnął Strike z ogromną pogardą w głosie. - Aleś ty głupi braciszku! Nie ma potworów. Są tylko te Potwory, które poruszają się po tej twardej szarej ubitej ziemi.
- Wciąż się nie nauczyłeś, że to samochody? One tak się nazywają - sprostował Sword.
- Wiesz, nie jestem fanem tych słów, które Dwunogi wymyślają. Nie mam pojęcia jakim cudem pojąłeś ich język!
- Nie spędzam tyle czasu na tym płocie co ty. Wolę siedzieć w domu - Sword ziewnął. - Pora na kolację. - Odwrócił się i zeskoczył z płotu na ziemię. - Idziesz?
- Nie jestem głodny - miauknął Strike, podążając wzrokiem za odchodzącym do domu Swordem. - Nigdy go nie zrozumiem. Zamienił się w Dwunoga normalnie.
Kocur odprowadził spojrzeniem Sworda do samego domu, a gdy szaro-biały kot zniknął za drzwiami, Strike ponownie wbił podekscytowany wzrok w samotną gwiazdę. Miał czasami wrażenie, że ta świeciła jaśniej, gdy spoglądał na nią, ale od razu nazywał to totalnym idiotyzmem i rezygnował z patrzenia na niebo.
"Może mi się wcale nie zdaje?" - pomyślał tej nocy, siedząc samotnie na płocie. "Marshall mógłby mi doradzić, wyprowadzić z błędu, albo naprawdę cokolwiek zrobić, żebym nie popadł w chorobę psychiczną. Niedługo to ja paranoi dostanę przez tę gwiazdę!".
- Strike! - odezwał się Sword, wystawiając głowę zza drzwi. - Chodź! Ludzie będą nas kąpać!
- Dwunogi, Sword! Dwunogi! - Strike westchnął przeciągle. Myśl o kąpieli była równie dręcząca jak wizja noszenia obroży.
Strike po przymusowej kąpieli wygramolił się z tej dziwnej śliskiej rzeczy, w której Dwunogi się myją. Otrzepał się z nadmiaru wody, nie dał się nawet wytrzeć, po prostu od razu poleciał do dużego pomieszczenia z ogromnymi przeźroczystymi dziurami w ścianach, by popatrzeć na las. Wskoczył na parapet i wygodnie ułożył się na poduszce.
- Strike, może powinieneś po prostu zamieszkać w budzie jak psy, skoro tak bardzo nie chcesz siedzieć w domu? - zagadnął Sword, spacerując po pomieszczeniu, które nazywał "salonem". Szybko znalazł sobie wygodne miejsce pod stołem i tam też się położył, nie spuszczając wzroku ze swojego brata leżącego na parapecie.
- Marshall nie pozwala - westchnął Strike, kładąc głowę na łapach. Zwrócony był plecami do całego pomieszczenia, ale zdawało mu się, że wie doskonale co robią Dwunogi i co robi Sword.
- Od kiedy to wielki Strike słucha się kogokolwiek? - Sword wybuchnął głośnym śmiechem.
- Nie drwij sobie ze mnie! - Strike obrócił gwałtownie głowę w kierunku brata i kłapnął zębami. - Oboje wiemy, że zadzieranie ze starym Marshallem jest wyrokiem śmierci.
- Proszę cię, stary nie skrzywdziłby nawet muchy. Z tego co pamiętam, to ty jako jedyny z domowych kotów w okolicy polowałeś na myszy. Marshall nie rusza się ze swojego pokoju. Nie lubi wychodzić na dwór! Co on ci może zrobić, jeśli nie dowie się nawet, że wyszedłeś się przejść po lesie? - Strike zainteresował się rozumowaniem Sworda, dlatego po wysłuchaniu tego wywodu zeskoczył z parapetu i położył się obok brata.
- Co mam zrobić, żeby nikt się nie dowiedział, że zniknąłem na pewien czas? - zapytał z nadzieją w oczach. Radość powoli zaczynała się tlić na dnie jego serca. - Sword, ale ty nikomu nie powiesz, jeśli pójdę do lasu, prawda? - Sword spojrzał ze zdziwieniem na brata, jak gdyby to pytanie było dla niego prawdziwą niedorzecznością.
- Coś ty braciszku! Jak możesz w ogóle myśleć o tym? Nigdy bym cię nie zdradził. W końcu jesteś moim młodszym bratem! - Sword otarł swój biały pysk o ramię brata.
- Młodszy tylko o kilka chwil!
- Kilka chwil zmienia wiele. Więc żeby nie marnować cennego czasu, to teraz zdradzę ci mój plan. Słuchaj uważnie...
*księżyc - jednostka czasu używana przez dzikie koty oraz część tych domowych jak Strike; jeden księżyc odpowiada jednemu miesiącowi.
"Ciekawe czy spadły, czy przestały świecić. Marshall nigdy nam nic nie opowiedział, a inne stare koty ciągle wymyślają nowe historie. To niesprawiedliwe" - pomyślał beżowy kot, krzywiąc się nieznacznie. Strike westchnął, przeciągnął się ostrożnie, by nie spaść z płotu i ponownie wygodnie się na nim ułożył.
Nagle ciszę przerwał dziwny dźwięk, jak gdyby kot drugiego kota ze skóry obdzierał. Strike spojrzał na las, który niczym magnes przyciągał spojrzenie młodego kota.
- Powiem szczerze, że nie zdziwi mnie, jeśli wejdziesz do lasu pewnego dnia - odezwał się znajomy głos tak niespodziewanie, że Strike podskoczył w miejscu, prawie spadając z płota. Spojrzał w dół. Na podwórku pod płotem stał duży szaro-biały kocur imieniem Sword, brat Strike'a.
- Przestraszyłeś mnie, braciszku - mruknął Strike, ponownie odwracając głowę w stronę lasu. Po chwili Sword wskoczył na płot, usiadł i ułożył swój długi ogon na ciele Strike'a. - Czemu uważasz, że wejdę tam?
- Gdybyś ty widział swoje spojrzenie... Też byś nie miał wątpliwości co do tego. Nie rozumiem tylko, dlaczego Marshall tak zakazuje nam tam iść - Sword pokręcił głową. - Właściwie to ja nawet tam nie chcę iść. Dobrze mi z obrożą na szyi.
Strike zerknął kątem oka na swojego brata. Na jego szyi wisiała luźna, zielona obroża z dzwoneczkiem. Beżowy kocur skrzywił się na samą myśl, że i jemu Dwunogi chciały to coś założyć.
- Nie rozumiem, jak ty możesz się na to zgadzać. Gdybym ja musiał nosić obrożę, to bym chyba postradał wszystkie zmysły. Okropne!
- Ty tak uważasz - Sword wzruszył ramionami, po czym wbił uważny wzrok w krzewy na brzegu lasu. - Tam pewnie mieszkają jakieś potwory, które nie chcą, żebyśmy je odwiedzali.
- E tam! - prychnął Strike z ogromną pogardą w głosie. - Aleś ty głupi braciszku! Nie ma potworów. Są tylko te Potwory, które poruszają się po tej twardej szarej ubitej ziemi.
- Wciąż się nie nauczyłeś, że to samochody? One tak się nazywają - sprostował Sword.
- Wiesz, nie jestem fanem tych słów, które Dwunogi wymyślają. Nie mam pojęcia jakim cudem pojąłeś ich język!
- Nie spędzam tyle czasu na tym płocie co ty. Wolę siedzieć w domu - Sword ziewnął. - Pora na kolację. - Odwrócił się i zeskoczył z płotu na ziemię. - Idziesz?
- Nie jestem głodny - miauknął Strike, podążając wzrokiem za odchodzącym do domu Swordem. - Nigdy go nie zrozumiem. Zamienił się w Dwunoga normalnie.
Kocur odprowadził spojrzeniem Sworda do samego domu, a gdy szaro-biały kot zniknął za drzwiami, Strike ponownie wbił podekscytowany wzrok w samotną gwiazdę. Miał czasami wrażenie, że ta świeciła jaśniej, gdy spoglądał na nią, ale od razu nazywał to totalnym idiotyzmem i rezygnował z patrzenia na niebo.
"Może mi się wcale nie zdaje?" - pomyślał tej nocy, siedząc samotnie na płocie. "Marshall mógłby mi doradzić, wyprowadzić z błędu, albo naprawdę cokolwiek zrobić, żebym nie popadł w chorobę psychiczną. Niedługo to ja paranoi dostanę przez tę gwiazdę!".
- Strike! - odezwał się Sword, wystawiając głowę zza drzwi. - Chodź! Ludzie będą nas kąpać!
- Dwunogi, Sword! Dwunogi! - Strike westchnął przeciągle. Myśl o kąpieli była równie dręcząca jak wizja noszenia obroży.
Strike po przymusowej kąpieli wygramolił się z tej dziwnej śliskiej rzeczy, w której Dwunogi się myją. Otrzepał się z nadmiaru wody, nie dał się nawet wytrzeć, po prostu od razu poleciał do dużego pomieszczenia z ogromnymi przeźroczystymi dziurami w ścianach, by popatrzeć na las. Wskoczył na parapet i wygodnie ułożył się na poduszce.
- Strike, może powinieneś po prostu zamieszkać w budzie jak psy, skoro tak bardzo nie chcesz siedzieć w domu? - zagadnął Sword, spacerując po pomieszczeniu, które nazywał "salonem". Szybko znalazł sobie wygodne miejsce pod stołem i tam też się położył, nie spuszczając wzroku ze swojego brata leżącego na parapecie.
- Marshall nie pozwala - westchnął Strike, kładąc głowę na łapach. Zwrócony był plecami do całego pomieszczenia, ale zdawało mu się, że wie doskonale co robią Dwunogi i co robi Sword.
- Od kiedy to wielki Strike słucha się kogokolwiek? - Sword wybuchnął głośnym śmiechem.
- Nie drwij sobie ze mnie! - Strike obrócił gwałtownie głowę w kierunku brata i kłapnął zębami. - Oboje wiemy, że zadzieranie ze starym Marshallem jest wyrokiem śmierci.
- Proszę cię, stary nie skrzywdziłby nawet muchy. Z tego co pamiętam, to ty jako jedyny z domowych kotów w okolicy polowałeś na myszy. Marshall nie rusza się ze swojego pokoju. Nie lubi wychodzić na dwór! Co on ci może zrobić, jeśli nie dowie się nawet, że wyszedłeś się przejść po lesie? - Strike zainteresował się rozumowaniem Sworda, dlatego po wysłuchaniu tego wywodu zeskoczył z parapetu i położył się obok brata.
- Co mam zrobić, żeby nikt się nie dowiedział, że zniknąłem na pewien czas? - zapytał z nadzieją w oczach. Radość powoli zaczynała się tlić na dnie jego serca. - Sword, ale ty nikomu nie powiesz, jeśli pójdę do lasu, prawda? - Sword spojrzał ze zdziwieniem na brata, jak gdyby to pytanie było dla niego prawdziwą niedorzecznością.
- Coś ty braciszku! Jak możesz w ogóle myśleć o tym? Nigdy bym cię nie zdradził. W końcu jesteś moim młodszym bratem! - Sword otarł swój biały pysk o ramię brata.
- Młodszy tylko o kilka chwil!
- Kilka chwil zmienia wiele. Więc żeby nie marnować cennego czasu, to teraz zdradzę ci mój plan. Słuchaj uważnie...
*księżyc - jednostka czasu używana przez dzikie koty oraz część tych domowych jak Strike; jeden księżyc odpowiada jednemu miesiącowi.
Prolog
Noc. Ciemność spowijająca świat przeraziłaby każdego, ale nie GrayStara. Szary kocur przedzierał się przez kolczaste krzaki z dumnie uniesioną głową. Zmierzał wgłąb lasu, co chwilę spoglądając za siebie. Tuż za kocurem człapały dwa kociaki - oba zmęczone, ale zdeterminowane, by dotrzymać kroku swojemu przewodnikowi.
- Chcecie odpocząć? - spytał GrayStar, szykując się już do postoju. Kocięta jednak chórem zawołały:
- NIE!
- Nie jestem zmęczony - powiedział beżowy kociak, wykrzywiając pyszczek w grymasie niezadowolenia.
- Ani ja! - zawtórował mu szaro-biały.
- Dobrze - GrayStar uśmiechnął się pod nosem. Poczuł przypływ radości i dumy. - Ruszajmy więc dalej.
"Są takie podobne do mojego brata. Byliśmy identyczni... On jednak się zmienił" - GrayStar pomyślał o swojej rodzinie i natychmiast spochmurniał. Chwilowe szczęście przemieniło się w smutek i rozczarowanie, a kot zaczął wątpić w sens własnej egzystencji.
W czasie, gdy GrayStar rozmyślał, cel jego wędrówki zbliżył się na tyle, by dało się słyszeć głosy wielu kotów, a przede wszystkim okropny harmider. Szary kocur uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. W sekundzie zrozumiał, że sytuacja jest poważna.
- Poczekajcie tutaj - szepnął do kociąt i samotnie wskoczył w krzaki przed sobą. Roślinność zaczęła się przerzedzać, aż wreszcie z widoku zniknęły drzewa, a pojawiła się dosyć duża polana, na której tłoczyło się kilkadziesiąt kotów.
- GrayStar! - klan zawołał, spostrzegając swojego lidera. Ten uważnie przeskanował wzrokiem wszystkie koty i odnalazł tego właściwego. WhiteLeaf stała nieopodal legowiska królowych. GrayStar kilkoma susami dopadł białej kocicy.
- Co tu się stało, kiedy mnie nie było? Wszyscy wydają się przerażeni.
- GrayStar - zaczęła medyczka, patrząc wszędzie, ale nie na lidera - StarClan przestał istnieć. Twój brat posunął się do zbrodni, której nie ma kto mu wybaczyć! To koniec klanów! Bez StarClanu nie ma nas...
Coś niewidzialnego, ale niesamowicie potężnego uderzyło GrayStara w głowę. Niczym ogromny kamień rzucony do wody lider osunął się na ziemię, nie mogąc przetworzyć słów, które przed sekundą usłyszał. Jeszcze jedno uderzenie serca temu wierzył, że wszystko się ułoży, że klątwa zostanie zdjęta, gdy powróci nadzieja w postaci dwóch zagubionych kociąt. Ale nic z tego - GrayStar się spóźnił i nie da się już nic zrobić.
- GrayStar, to koniec. I wszystko przez twojego brata. Z ogromną przyjemnością obdarzam RedLine'a kolejną klątwą - za zniszczenie StarClanu swoją nienawiścią przeklinam jego dzieci oraz dzieci jego dzieci. Nie wróci żaden z nich do lasu dopóty dopóki StarClan nie wróci na nieboskłon.
- WhiteLeaf! - GrayStar, chcąc zaprotestować, rzucił się na medyczkę i przygniótł jej ramiona swoimi przednimi łapami. - Nie możesz tego zrobić!
- A RedLine mógł zabić członków StarClanu!? Mam prawo użyć ostatnich mocy naszych przodków, by las stał się choć na kilka pokoleń dobrym miejscem!
- Żebyś umarła dwa razy! - GrayStar z wściekłości wysunął pazury, wbijając je w ciało WhiteLeaf. Ta krzyknęła z bólu.
- I z ostatnim pozwoleniem rozkazuję i tobie opuścić las! Krew z krwią iść powinna. Takich więzów nie zniszczysz! Lepiej odejdź.
GrayStar niewiele myśląc zeskoczył z kocicy i odwrócił się. W jego stronę biegły ucieszone dwa kocięta. Dawny lider HollyClanu nienawidził swojego brata, ale nie miał serca, by odrzucić jego dzieci. Przecież one niczemu nie zawiniły.
- GrayStarze! Co to za miejsce? Tutaj zamieszkamy? - ucieszył się beżowy kociak, ocierając się o łapę szarego kocura.
- Nie. To już nie jest nasz dom.
I z tymi słowami StarClan powoli zaczął odchodzić, tak jak GrayStar opuszczał las. Z nieba powoli, pojedynczo znikały kolejne gwiazdy, aż została tylko jedna, najjaśniejsza.
- GrayStar, jeszcze tu wrócisz. I to nie sam. Odchodzisz w grupie, powrócisz także w towarzystwie - przemówiła WhiteLeaf, wskakując na dużą skałę. - Spójrzcie w niebo. StarClan odszedł, co nie znaczy, że nigdy nie wróci. Ta jedna gwiazda to nadzieja. HopeEye będzie naszym wybawieniem, choć jeszcze nie teraz. GrayStar i RedLine to bracia, oboje opuścili las, ale jeden powróci. Moja klątwa zostanie zniszczona przez najpotężniejsze narzędzie na całym świecie.
Nagle niebo rozświetliła potężna błyskawica.
- Z uderzeniem pioruna gwiazdy zaświecą ponownie.
- Chcecie odpocząć? - spytał GrayStar, szykując się już do postoju. Kocięta jednak chórem zawołały:
- NIE!
- Nie jestem zmęczony - powiedział beżowy kociak, wykrzywiając pyszczek w grymasie niezadowolenia.
- Ani ja! - zawtórował mu szaro-biały.
- Dobrze - GrayStar uśmiechnął się pod nosem. Poczuł przypływ radości i dumy. - Ruszajmy więc dalej.
"Są takie podobne do mojego brata. Byliśmy identyczni... On jednak się zmienił" - GrayStar pomyślał o swojej rodzinie i natychmiast spochmurniał. Chwilowe szczęście przemieniło się w smutek i rozczarowanie, a kot zaczął wątpić w sens własnej egzystencji.
W czasie, gdy GrayStar rozmyślał, cel jego wędrówki zbliżył się na tyle, by dało się słyszeć głosy wielu kotów, a przede wszystkim okropny harmider. Szary kocur uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. W sekundzie zrozumiał, że sytuacja jest poważna.
- Poczekajcie tutaj - szepnął do kociąt i samotnie wskoczył w krzaki przed sobą. Roślinność zaczęła się przerzedzać, aż wreszcie z widoku zniknęły drzewa, a pojawiła się dosyć duża polana, na której tłoczyło się kilkadziesiąt kotów.
- GrayStar! - klan zawołał, spostrzegając swojego lidera. Ten uważnie przeskanował wzrokiem wszystkie koty i odnalazł tego właściwego. WhiteLeaf stała nieopodal legowiska królowych. GrayStar kilkoma susami dopadł białej kocicy.
- Co tu się stało, kiedy mnie nie było? Wszyscy wydają się przerażeni.
- GrayStar - zaczęła medyczka, patrząc wszędzie, ale nie na lidera - StarClan przestał istnieć. Twój brat posunął się do zbrodni, której nie ma kto mu wybaczyć! To koniec klanów! Bez StarClanu nie ma nas...
Coś niewidzialnego, ale niesamowicie potężnego uderzyło GrayStara w głowę. Niczym ogromny kamień rzucony do wody lider osunął się na ziemię, nie mogąc przetworzyć słów, które przed sekundą usłyszał. Jeszcze jedno uderzenie serca temu wierzył, że wszystko się ułoży, że klątwa zostanie zdjęta, gdy powróci nadzieja w postaci dwóch zagubionych kociąt. Ale nic z tego - GrayStar się spóźnił i nie da się już nic zrobić.
- GrayStar, to koniec. I wszystko przez twojego brata. Z ogromną przyjemnością obdarzam RedLine'a kolejną klątwą - za zniszczenie StarClanu swoją nienawiścią przeklinam jego dzieci oraz dzieci jego dzieci. Nie wróci żaden z nich do lasu dopóty dopóki StarClan nie wróci na nieboskłon.
- WhiteLeaf! - GrayStar, chcąc zaprotestować, rzucił się na medyczkę i przygniótł jej ramiona swoimi przednimi łapami. - Nie możesz tego zrobić!
- A RedLine mógł zabić członków StarClanu!? Mam prawo użyć ostatnich mocy naszych przodków, by las stał się choć na kilka pokoleń dobrym miejscem!
- Żebyś umarła dwa razy! - GrayStar z wściekłości wysunął pazury, wbijając je w ciało WhiteLeaf. Ta krzyknęła z bólu.
- I z ostatnim pozwoleniem rozkazuję i tobie opuścić las! Krew z krwią iść powinna. Takich więzów nie zniszczysz! Lepiej odejdź.
GrayStar niewiele myśląc zeskoczył z kocicy i odwrócił się. W jego stronę biegły ucieszone dwa kocięta. Dawny lider HollyClanu nienawidził swojego brata, ale nie miał serca, by odrzucić jego dzieci. Przecież one niczemu nie zawiniły.
- GrayStarze! Co to za miejsce? Tutaj zamieszkamy? - ucieszył się beżowy kociak, ocierając się o łapę szarego kocura.
- Nie. To już nie jest nasz dom.
I z tymi słowami StarClan powoli zaczął odchodzić, tak jak GrayStar opuszczał las. Z nieba powoli, pojedynczo znikały kolejne gwiazdy, aż została tylko jedna, najjaśniejsza.
- GrayStar, jeszcze tu wrócisz. I to nie sam. Odchodzisz w grupie, powrócisz także w towarzystwie - przemówiła WhiteLeaf, wskakując na dużą skałę. - Spójrzcie w niebo. StarClan odszedł, co nie znaczy, że nigdy nie wróci. Ta jedna gwiazda to nadzieja. HopeEye będzie naszym wybawieniem, choć jeszcze nie teraz. GrayStar i RedLine to bracia, oboje opuścili las, ale jeden powróci. Moja klątwa zostanie zniszczona przez najpotężniejsze narzędzie na całym świecie.
Nagle niebo rozświetliła potężna błyskawica.
- Z uderzeniem pioruna gwiazdy zaświecą ponownie.
Na dobry początek...
...warto by napisać co nieco o sobie, ale mi się nie chce (misie to są w lesie, Grzesiu). Taka ze mnie półprzeźroczysta osoba, marzycielka, nastolatka o baaardzo bujnej wyobraźni. Przeraża mnie ilość pomysł, które niczym rwący potok wypływają z tej mojej łepetyny.
Help?
Blog powstał, bo tak. Kaprys. Postaram się jednak, by tym razem nie skończyło się to wszystko na jednym lub dwóch rozdziałach. Zbiorę wszystkie swoje moce i napiszę dobrą historię opartą na serii książek pt. "Warriors".
Ciekawy o czym to? Zerknij w google, a później zacznij czytać te książki, bo warto. Jedna uwaga - umiejętność biegłego posługiwania się językiem angielskim wymagana, ponieważ ta seria nie jest zbyt znana w Polsce i nie została przetłumaczona na polski (no chyba, że czegoś nie wiem).
Tak czy inaczej zapraszam do czytania mojego bloga. Wybrałam zielony kolor szablonu, bo jest to kolor nadziei, a ja mam ogromne nadzieje związane z nadchodzącą historią.
Opowiadania będę starać się zamieszczać regularnie i dodatkowo w dwóch językach - polskim i angielskim. Nie ma obawy, nie będzie to tekst skopiowany z translatora.
You don't worry guys :)
Zapraszam, people!
Subskrybuj:
Posty (Atom)