+

Cytat

"Look for the one Marshall loves the most"

Rozdział 5

Brak komentarzy:
Wszystkie koty zgromadziły się dookoła Skały Słowa, na której już kilka długich chwil stała Mapplestar i opierająca się o nią Wildstar. Stiffclaw nie chciał wtrącać się w rozmowy wojowników, nie był przecież jednym z nich. I choć był kimś porażająco ważnym w klanie, nie odczuwał tego dużego znaczenia. Prawdę mówiąc wciąż żywił do Mapplestar urazę. Nie uwierzyła w niego, gdy prawda o jego stale wysuniętych pazurach wyszła na jaw, i skazała go na nudne, zmarnowane życie! Gdyby nie Silverlake, Stiffpaw prawdopodobnie odszedłby z klanu i już nigdy przenigdy nie wrócił. A teraz tak czy inaczej nie miał na tyle odwagi, by dołączyć do dyskusji, która miała ogromne znaczenie. Jeśli Wildstar faktycznie spotkała wybawiciela lasu, nie można było tego zignorować!
Wildstar nie miała siły, by w tym samym czasie stać i tłumaczyć wszystkim kotom, co takiego się wydarzyło, dlatego bez wahania położyła się na Skale. Słychać było jej głośne odetchnienie pełne ulgi i wdzięczności, że mogła wreszcie odpocząć.
Panowała absolutna cisza, z jakiegoś powodu nawet ptaki przestały ćwierkotać, a silny dotychczas wiatr uspokoił się. Stiffclaw pomyślał o klątwie i jej skutkach. Każda rozmowa na temat przeklętej krwi kończyła się bardzo poważnie - zazwyczaj bójką bądź rozłamem klanu, tak jak to wydarzyło się, gdy Whiteleaf, dawna medyczka klanu, wypędziła Graystara i przeklęte kocięta z lasu. Wtedy to Wildstar pokłóciła się ze swoją córką Mapplefoot, która była przy tym jej zastępczynią. Wildstar odeszła z kilkoma kotami, tworząc w ten sposób nowy klan.
Medykowi towarzyszyło niepokojące uczucie, że za chwilę wszystko może przyjąć zupełnie nieoczekiwany i przede wszystkim nieciekawy obrót.
- Jak już wysłałam wszystkie patrole łowieckie, nie został mi prawie żaden kot, który mógłby sprawdzić granice terytorium. Postanowiłam więc osobiście wybrać się na ten całkiem przyjemny spacer - opowiadała Wildstar, co jakiś czas przerywając, by złapać nieco więcej powietrza. Liderka FireClanu była już całkiem stara i dokuczały jej problemy oddechowe, dlatego też wcześniejszy długi bieg wycisnął z niej wszelkie możliwe siły. - Przy granicy ciągnącej się wzdłuż płotu rozdzielającego łąki od siedliska Dwunogów spotkałam dużego beżowego kota. Spał, więc postanowiłam go obudzić. Żaden kanapowiec nie będzie spał na mojej ziemi!
- Wildstar, przejdź do rzeczy - ponagliła Mapplestar. Starsza kotka posłała jej wściekłe spojrzenie pełne urazy, nie miała jednak energii, by rozpocząć kłótnię. Chciała dokończyć swoją opowieść.
- Poznałam syna Hopeeye zaraz po tym jak otworzył oczy.
- Jesteś pewna, że to on? - odezwał się ktoś z tłumu.
- Poznałam po... właściwie po wszystkim. Ten kot był tak podobny do Hopeeye...! Beżowa sierść, pręgowana w ciemne pasy i te zielone oczy! To musi być Tinykit.
- Jesteś w stanie nam pokazać to miejsce, gdzie go widziałaś, czy wolisz odpocząć? - zapytała Mapplestar z troską. Cóż, nic dziwnego, że troszczyła się o Wildstar, w końcu stara kotka była jej matką. Niekoniecznie kochaną, ale jednak matką.
- Ta sprawa nie może czekać! Nie gdy Starclan ma szansę wrócić na niebo! - wrzasnęła Wildstar, wbijając już nieco stępione pazury w skałę. Spojrzała na klan Mapplestar. - Kto tutaj jest najszybszy?
Z tłumu wyszła Goldenstorm, a tuż za nią Birdflight.
- Dwa koty wystarczą - skinęła głową liderka FireClanu.
- Jakim prawem zarządzasz moją grupą?! - Warknęła Mapplestar, wstając. Wzburzona posłała matce nienawistne spojrzenie, ewidentnie chcąc zrzucić ją ze skały.
Nienawiść w czystej postaci - pomyślał Stiffclaw, wstając i ruszając w stronę zebranych. Wiedział, że nic nie działa na kłócące się koty tak uspokajająco jak ostrzegawcza przemowa medyka. Choć StarClan zniknął, tak jak powiedział Oakshadow, medycy wciąż mieli władzę dorównującą ważności słów samego lidera.
- Nie pora na wojny, drogie przywódczynie - zawołał z dołu. Zasiadłszy pomiędzy Goldenstorm, a Birdflight, rozpoczął wykład. - Chciałem iść z dwiema wojowniczkami, by przypilnować przeklętego młodzika, który może zachować się nieprzewidywalnie, natomiast widzę, że to wami muszę się zająć.
- Stiffclaw, jeśli masz iść, to lepiej ruszaj - rzuciła Wildstar, kładąc uszy po sobie. Jasnym było, że chciała pozbyć się młodego, bezczelnego medyka, który miał na tyle odwagi, by stanąć pomiędzy dwiema liderkami.
- Powiedziałam coś, Wildstar! - Mapplestar uniosła głos. Stiffclaw westchnął i na chwilę spuścił łeb w geście rezygnacji. Po chwili jednak wstał i, zwróciwszy się w stronę klanu, przemówił.
- Nikt nie pójdzie po Tinykita, bo nasze liderki trzeba niańczyć jak młode kocięta. Rozejdźcie się do swoich zadań! - polecił im Stiffclaw, puszczając przy tym niewidzialne dla przywódczyń oczko. Wszyscy zrozumieli jasny przekaz i zaczęli się rozchodzić. Stiffclaw usłyszał wściekły warkot tuż przy swoim uchu. By uniknąć podrapania, natychmiast odskoczył; w końcu sprzeciwianie się liderce musi nieść ze sobą jakieś konsekwencje! Mapplestar wbijała w medyka mrożący krew w żyłach wzrok i oczywistym było, że z całego serca chciała mu podrapać uszy, o ile ich nie rozszarpać. Wildstar całkiem szybko znalazła się obok swojej córki i z równie groźnym spojrzeniem rzekła:
- Musisz swojego medyka wytresować, inaczej niedługo wejdzie ci na głowę - mruknęła.
- Staram się wam uświadomić, jak wielki błąd popełniacie, kłócąc się w takim momencie! - miauknął Stiffclaw, próbując powstrzymać przywódczynie przed atakiem na jego liche ciało. - Czy nie możemy na chwilę zapomnieć o tym, że w lesie są dwa klany, i żyć jako jedna duża potężna grupa?
- Nie pora na decydowanie o tak ważnym sprawach, jakim jest łączenie klanów. Trzeba znaleźć tego kota, który rzekomo ma być Tinykitem - zawołała Mapplestar. Stiffclaw spostrzegł, że wszyscy członkowie klanu ponownie zaczynają się schodzić pod Skałę. Mapplestar siadła spokojnie, Wildstar zrobiła chwilę później to samo. Wokół nich zgromadzili się wojownicy.
- Mapplestar, dobrze wiesz, że ja i tak nie mógłbym iść na poszukiwanie przeklętej krwi. Moim zadaniem jest leczyć koty, które pozostaną w obozowisku. Ale chciałbym cię prosić, by moja siostra Featherstorm poszła razem z dwoma wybranymi kotami. Potrafi rozmawiać z innymi, dogada się z wybrańcem - Stiffclaw grzecznie poprosił liderkę o tę drobną przysługę, chyląc przed Mapplestar głowę na znak pokory. Wiedział, że jego siostra będzie wdzięczna, jeśli pójdzie na tak ważną misję.
- Stiffclaw, twoja siostra jest młodym wojownikiem. Ryzykujesz jej życiem, prosząc o wysłanie jej na tak niebezpieczną misję - stwierdziła Mapplestar, bojąc się zgodzić na tą prośbę.
- Ryzykujemy życiem, wyruszając na polowania, i przed tym jej nie powstrzymujesz - Stiffclaw podał ten kontrargument, jak gdyby miał go od dawna przygotowanego. Nagle obok niego pojawiła się Featherstorm i, nie chyląc głowy przed przywódczynią, rzekła:
- Mapplestar, nic mi nie będzie, a pomoc w zadaniu przyda się każdemu - spojrzała na Goldenstorm i Birdflight, posyłając im ciepły uśmiech. Znów obróciła spojrzenie na przywódczynię, starając się ją przekonać zdeterminowanym spojrzeniem. Liderka chwilę milczała, po krótkiej chwili niepewności westchnęła i kiwnęła głową.
- Dziękuję, Mapplestar - powiedziała Featherstorm. Nie czekając na odpowiedź, razem z dwiema wojowniczkami rzuciła się ku wyjściu z obozu. Stiffclaw wyprostował się wreszcie, patrząc za swoją siostrą.
Jeśli zginie z łap tego kota, przynajmniej umrze jako prawdziwa wojowniczka, a nie jako tchórz, który unika śmierci, by nie zniknąć - podsumował Stiffclaw, w głębi duszy czując jednak niepokój.

***


Trzy koty szły przez las, rozglądając się za ewentualnymi zagrożeniami bądź śladami poszukiwanego obiektu. Birdflight, jako zastępczyni, szła pierwsza i rzucała do tyłu polecenia, które przejmowała idąca pośrodku Featherstorm. Jej zadaniem było wypatrywanie wszystkiego, co mogłoby umknąć bacznemu spojrzeniu Birdflight. Na samym końcu maszerowała Goldenstorm, wyszukując charakterystycznych, nieznanych zapachów. Każdy kot w HollyClanie wiedział, że złota kotka ma najlepszy węch w całej grupie!
Dwie starsze wojowniczki rozmawiały ze sobą, Featherstorm nie włączyła się do rozmowy. Była pochłonięta wyobrażaniem sobie tajemniczego kota, o którym słyszała wiele przeróżnych historii - od tych przerażających, po te pełne nadziei. Jedni twierdzili, że przeklęta krew sprowadzi jeszcze więcej nieszczęścia do lasu niż do tej pory. Inni mówili, że wszystko się odmieni i ponownie koty będą trafiać do StarClanu. Featherstorm nie do końca wiedziała w co ma wierzyć.
Jej rozmyślania przerwało zawołanie Birdflight.
- Przekroczyliśmy granicę FireClanu, niedługo wyjdziemy z lasu! Przygotujcie się!
Wszystkie trzy kotki natychmiast opuściły ogony i zgięły łapy, by ukryć się w niezbyt długiej trawie. Featherstorm czuła jak soczyście zielone źdźbła smerają ją po brzuchu. Pora Zielonych Liści dopiero co się zaczęła, więc zarówno roślinność jak i zwierzyna była w pełni wyrośnięta.
Drzewa przerzedziły się, odsłaniając czyste niebieskie niebo. Chwilę później również krzaki zniknęły, a pozostała jedynie otwarta przestrzeń pól i łąk. Kilkadziesiąt lisich długości od trzech wojowniczek zaczynał się płot odgradzający FireClan od Dwunogów.
- Ruszamy, czuję zapach Wildstar - miauknęła Goldenstorm, wyprzedzając Birdflight. Ta nie miała nic przeciwko; wolała znaleźć Tinykita na chwilę poświęcając swoje przywództwo, zamiast tracić czas na bezsensowne kłótnie. W przeciwieństwie do Mapplestar i jej ciągłych kłótni z matką. Birdflight jak do tej pory wykazuje cechy wspaniałej liderki - pomyślała Featherstorm, podążając za dwiema kotkami. Trzymała się blisko ciemnobrązowego ogona zastępczyni.
- Stać! - ostrzegła Goldenstorm, gwałtownie się zatrzymując i rzucając brzuchem na ziemię. Trawa przysłoniła ją na tyle, by zamaskować złoty kolor, ale pozwolić kotce obserwować, co się dzieje wokół niej. Birdflight zrobiła tak samo, szara kotka nieco wolniej zareagowała, ale koniec końców zniknęła przysłonięta zieloną kurtyną. Zaczęła obserwować. By zrozumieć, czemu Goldenstorm się schowała, musiała wytężyć wszystkie swoje zmysły. Dopiero po głębszym skupieniu wyczuła nieznajomą woń.
- Co to za zapach? - szepnęła do brązowej kotki, która leżała przed nią.
- Pies. Teraz żałuję, że nigdy nie zabrałam cię na terytorium FireClanu. Nauczyłabyś się, jak radzić sobie z tymi zapchlonymi kreaturami - dawna mentorka Featherstorm wydawała się przybita faktem, że pominęła ważny element treningu na wojownika. Spotkanie z psem było konieczne, by zrozumieć, jak niebezpieczne są te stworzenia. - Możesz się zdziwić, jeśli ci to powiem, ale uważam, że psy są nieco mądrzejsze od lisów. Więc trzeba omijać je z daleka.
- Przecież to psy! - zdziwiła się Featherstorm.
- Na razie nie będziemy z nimi walczyć. Wyczuwam dwa różne zapachy, co nie wróży zbyt dobrze - mruknęła Birdflight, doczołgując się do Goldenstorm. Wymieniły kilka cichych, szybkich zdań, po czym brązowa kotka obróciła się w stronę płota i zaczęła się do niego skradać. Powoli, z należytą estetyką, by nie wydać najcichszego dźwięku. Goldenstorm podążyła za nią, wykonując w stronę Featherstorm ruch ogonem, by i ona szła we wskazaną przez Birdflight stronę. Zastępczyni zatrzymała się przy płocie, rozejrzała się i dyskretnie skoczyła na jego czubek. Szybko zbadała okolicę za płotem, po czym kiwnęła głową w stronę Goldenstorm, dając kotce sygnał, że jest bezpiecznie. Wojowniczka przeskoczyła płot, więc przyszła pora na Featherstorm. Młoda kotka zrobiła to co jej towarzyszki, rozejrzała się i błyskawicznie wdrapała na płot. Zeskoczyła na drugą stronę, zapominając o zbadaniu okolicy.
- Featherstorm! - krzyknęła Birdflight, gdy szara kotka wciąż leciała w dół. Featherstorm zerknęła na biegnącą w jej stronę zastępczynię, później przeniosła wzrok na widocznie przerażoną Goldenstorm, nie zdążyła jednak spojrzeć w prawo, bo chwilę później właśnie z tej strony coś uderzyło w nią z ogromną siłą.
Kotka odleciała w bok, spadła na ziemię i przeturlała się po ziemi, zanim zatrzymała się, uderzając w płot. Stęknęła, czując silny ból w plecach.
- Co tu robicie, potwory? - zapytał nieznajomy głos. Featherstorm powoli otworzyła oczy, dostrzegając przed sobą dwie postaci swoich towarzyszek i jedną należącą do kota, którego Featherstorm nigdy nie widziała.
- Jak śmiesz atakować wojowników?! - wrzasnęła Goldenstorm, próbując podrapać ciemnobrązowego pręgowanego kocura, który przewyższał ją co najmniej o głowę. Wojowniczka jednak była zdeterminowana, by odpędzić osobnika przeszkadzającego im w poszukiwaniach. - Odejdź, jeśli chcesz zachować swoje piękne uszy!
- Goldenstorm, uspokój się - mruknęła Birdflight, przyjacielsko trącając kotkę pyskiem. Goldenstorm odetchnęła i schowała pazury, choć wciąż nie spuszczała z nieznajomego kanapowca uważnego spojrzenia. Birdflight zwróciła się do kota: - Może zechcesz nam pomóc?
- Mam wam pomagać? Jeszcze czego! Odejdźcie! - warknął kot. Featherstorm była zaskoczona odwagą kanapowca.
Poczuła nagły przypływ złości. Jak on śmie lekceważyć NAS, wojowników?! - pomyślała z gniewem, podnosząc się z ziemi i przechodząc pomiędzy zastępczynią a Goldenstorm, by stanąć oko w oko z atakującym. Stał przed nią masywny, czarno-biały kot o ogromnych łapach, zmierzwionej sierści i poszarpanym uszom. Widać było od razu, że jest typem wojownika, ale Featherstorm była pewna, że w walce nigdy jej nie dorówna umiejętnościami.
- Nie musiałeś miażdżyć mi boku - burknęła od niechcenia, robiąc krok do przodu. Wysunęła przy tym pazury, by ostrzec nieznajomego, że nie zawaha się zaatakować.
- Może i nie. Szukacie czegoś, prawda? Powiedzcie czego i znikajcie - powiedział kot, uspokajając się. Zdziwiło to nie tylko Featherstorm, ale również dwie kotki, które stały nieco za nią.
- Skąd taka zmiana? - zapytała Featherstorm, przysiadając.
- Myślałem, że zamierzacie mnie zabić, bądź skrzywdzić kogoś z mojej rodziny. Ale ty nie wyglądasz na kota, który chciałby kogokolwiek skrzywdzić - uśmiechnął się do Featherstorm, której zrobiło się dziwnie ciepło. Skóra zaczęła ją piec.
Nieznajomy kot miał na imię Jack. Okazał się być naprawdę miłym kanapowcem, choć trzy wojowniczki wciąż czuły do niego pewną niechęć. Może ze względu na jego miejsce zamieszkania, może z powodu pierwszego wrażenia jakie na nich wywarł - to było nieistotne. Gdy tylko powiedział im, gdzie znaleźć beżowego kota o zielonych oczach, natychmiast uciekły z tamtego ogrodu.
- Stiffclaw dobrze zrobił, gdy poprosił Mapplestar, żebyś poszła z nami - zaśmiała się Birdflight, kładąc swój puszysty ogon na grzbiecie Featherstorm. - Nie wiem, dlaczego to zrobił, ale mam wrażenie, że wie coś, czego my nie mamy prawa wiedzieć. Powinnaś go o to zapytać, gdy wrócimy.
- Jesteś zbyt podejrzliwa, Birdflight - zauważyła Goldenstorm, przeskakując kolejny płot. - Jesteśmy! - Zawołała, będąc po drugiej stronie. Featherstorm i zastępczyni natychmiast zerwały się do biegu, przeskakując ogrodzenie jednym ogromnym susem. Wylądowały na miękkiej, zielonej trawie, innej niż ta w poprzednich ogrodach.
- Dziwnie się tu czuję - wyznała Featherstorm. - Wy też macie dziwne uczucie, że czyha tu coś złego?
- Ooo tak! - fuknęła Goldenstorm ostrzegawczo. Birdflight pisnęła nagle i Featherstorm błyskawicznie obróciła się w jej kierunku. Do ziemi przygniatał ją ogromny szary kot z białym podbrzuszem i zieloną obrożą. Wydawał się równie wielki jak dwa borsuki i Featherstorm straciła całą swoją wiarę we własne możliwości. Odzyskała je dopiero wtedy, gdy Goldenstorm rzuciła się na szarego kota, ściągając go z bezbronnej Birdflight. Walka szybko przybrała dla trzech wojowniczek korzystny kurs - Featherstorm i Goldenstorm przyparły kocura do ściany domu, dając czas Birdflight na dojście do siebie.
- Mysie móżdżek! - krzyknął ktoś z tyłu. Zanim Featherstorm zdążyła się obrócić, kolejny kocur zdołał skoczyć na jej plecy i wbić długie pazury w grzbiet. Kotka pisnęła z bólu, przewalając się na plecy, by pozbyć się nieznajomego. Kot puścił ją, dzięki czemu kotka mogła zrozumieć sytuację i zobaczyć swojego przeciwnika. Stał przed nią potężny beżowy kot w ciemne pręgi. A oczy miał bardziej zielone niż trawa, na której stała.

Rozdział 4

Brak komentarzy:
— Stiffpaw, twoja mentorka Silverlake, była doskonałym medykiem. Służyła naszemu Klanowi przez wiele księżyców, leczyła koty, które większość innych medyków z góry by przekreśliła. Nie poddawała się, walczyła do ostatniej możliwej chwili. Dzięki temu wciąż mamy w HollyClanie Tigerhearta, którego pszczele ugryzienia nie zdołały uśmiercić — tutaj rozległy się głośne okrzyki radości zebranych kotów. Mapplestar wiedziała, że ocalenie Tigerhearta znaczyło znacznie więcej, niż dotychczas, gdy czasy były spokojne, a StarClan czuwał nad lasem i kotami w nim mieszkające. Liderka uciszyła zgromadzonych uniesieniem łapy. Wszyscy zamilkli, pozwalając przywódczyni Klanu kontynuowanie przemówienia. — Tigerheart nie przeżyłby jednak, gdyby nie pomoc Silverlake i jej zdolnego ucznia Stiffpaw'a. Niestety wczoraj w nocy Silverlake zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Wysłałam trzy patrole, by ją odnaleźć. Ppo kotce nie został ani ślad. Potrzebujemy nowego medyka i choć Silverlake nie zdążyła ci nadać pełnego imienia, Stiffpaw, zasługujesz, by został pełnoprawnym medykiem.
— Wstań i podejdź do Skały Słowa — Featherpaw szepnęła Stiffpaw'owi do ucha. Jako jego siostra, zawsze mu pomagała, podpowiadała i doradzała, wspierała z całego serca. Wiedziała, że Stiffpaw od początku swojego życia chciał być wojownikiem, lecz los obdarzył go stale wysuniętymi pazurami, co błyskawicznie je stępiło.
"Mogę być wojownikiem! Umiem gryźć! Dam radę każdemu zdrajcy i intruzowi! Każdej zdobyczy! Jeśli będzie trzeba, zacznę pracować ciężej niż inni! Proszę Mapplestar... Pozwól mi być wojownikiem."
Featherpaw doskonale pamiętała słowa brata, rozpaczliwą prośbę i późniejszy płacz, gdy liderka odrzuciła błaganie Stiffpaw'a, zmuszając go, by przeniósł się do legowiska starszyzny.
Pamiętała również, jak młody staruszek odnalazł się w roli medyka. Widziała oczami wyobraźni roześmiany pyszczek brata, gdy spędzał czas z Silverlake. I później jego ceremonię na ucznia medyka...
A teraz jej młodszy o kilka uderzeń serca braciszek miał zostać medykiem!
— Dzięki Featherpaw. Dziękuję, że jesteś — Stiffpaw uśmiechnął się szeroko do siostry i powoli pomaszerował w stronę wysokiej skały, na której siedziała Mapplestar. Usiadł u stóp skały, patrząc w górę na przywódczynię.
— Stiffpaw, jako liderka HollyClanu, mam prawo nadać ci miano głównego medyka. Silverlake wybrała dla siebie świetnego ucznia i choć nie zdążyła mianować cię medykiem, ja doskonale wiem, że jesteś gotowy. Wiem również, jakie imię będzie pasować. Na kolejne spotkanie medyków w czasie nowiu dotrzesz nie jako Stiffpaw, a jako Stiffclaw. Niech to imię przypomina ci, że nie zdołałbyś być idealnym wojownikiem z powodu swoich pazurów, ale za to będziesz kimś, do kogo ci wszyscy wspaniali łowcy i wojownicy będą przychodzić po pomoc.
Rozległy się okrzyki. "Stiffclaw! Stiffclaw!"
Młody medyk siedział dumnie u stóp Skały Słowa i patrzył z radością w oczach na Mapplestar. Liderka uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Wiedziała, jak wiele znaczy dla niego ta ceremonia. Doceniono go, pomimo tej inności, jaką przeklinał od wielu księżyców. A teraz był kimś ważnym!

— Zadomowiłeś się już z samotnością w norze? — zapytała Featherpaw, dotrzymując towarzystwa bratu, gdy ten próbował pogodzić się z utratą mentorki. Z jednej strony przecież powinien się cieszyć, został medykiem, ale z drugiej — Silverlake zniknęła, a on nie zdążył się z nią pożegnać.
"Jeśli zginęła, nie zobaczymy się już nigdy więcej" — pomyślał z przerażeniem. Był wręcz bliski płaczu. Ale musiał znaleźć w sobie siłę, by nie myśleć o utracie mentorki i o niepewnej przyszłości wszystkich kotów, które były bliskie śmierci.
— Nie zdołam sprzątnąć legowiska Silverlake. Nie tak wcześnie — szepnął, wąchając nieświeży już mech i owczą sierść. Medyczka wolała takie posłanie, niż to zbudowane z trawy i pierza.
— Nie śpiesz się. Skoro nie masz jej ciała, możesz pożegnać się w inny sposób dzięki temu posłaniu — Featherpaw wstała i podeszła do brata, siadając obok niego przy legowisku Silverlake. Uczennica położyła swój delikatny puszysty ogon na grzbiecie Stiffclaw'a. — Nie mogę uwierzyć, że mój młodszy braciszek dostał swoje pełne imię szybciej ode mnie!
— Jestem mądrzejszy od ciebie, to dlatego — kot parsknął złośliwym śmiechem. Featherpaw również się zaśmiała, nie miała nic przeciwko takim żartom. Wiedziała bowiem, że Stiffclaw uważa ją za kogoś bardzo ważnego w swoim życiu. Siedzieli chwilę w ciszy, którą przerwały kroki w tunelu prowadzącego prosto do nory medyka. Featherpaw podniosła się i zaczęła nasłuchiwać. Stiffclaw natomiast zastanawiał się, czy pierwsi pacjenci już zaczynają się schodzić.
Do nory wszedł Bramblefang, a za nim Oakpaw i Birchpaw. Stiffclaw nie czuł zapachu krwi, co oznaczać mogło dwie rzeczy — rodzina przyszła pogratulować medykowi, albo przyszła zabrać Featherpaw na polowanie.
— Stiffpa... Znaczy Stiffclaw! — zawołał Birchpaw, podskakując w stronę brata. — Niby urodziłeś się ostatni, a pierwszy dostałeś pełne imię. Gratulacje!
— Stiffclaw, spisałeś się, pomagając Tigerheartowi. Należała ci się nagroda — Bramblefang podszedł do syna i dotknął nosem jego ucha. — Jestem z ciebie taki dumny!
— Bramblefang, nie zapomniałeś o czym? — warknął Oakpaw stojący nieco z tyłu. — Mapplestar kazała nam wyruszyć na polowanie. Idzie z nami jeszcze Raincloud i Sunflower. Pośpieszmy się, Stos sam się nie uzupełni, a głośne brzuchy...
— Cicho, Oakpaw! — zawołała Featherpaw. — Mógłbyś pogratulować Stiffclaw'owi!
— Czego? — mruknął Oakpaw, obracając się tyłem do członków rodziny. — Jest tylko medykiem. A skoro nie ma już StarClanu, medycy nie są potrzebni.
Wszystkich wbiło w ziemię. Chłód słów Oakpaw'a zdziwił samego Stiffclaw'a, który myślał, że jego brat już nie zdoła niczym go zaskoczyć. A jednak...
Tak, to prawda, StarClan w jakiś sposób został zniszczony. Nikt nie wiedział jak. Koty, widząc pozbawione gwiazd niebo, z początku były zszokowane i zmartwione, lecz po śmierci niektórych wojowników i nie pojawianiu się gwiazd na niebie, zaniepokojenie zdziwiło się w przerażenie. Strach przed śmiercią.
Dlatego medyk jest ważniejszy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej — Stiffclaw musi powstrzymać śmierci członków jego Klanu do czasu, aż StarClan powróci. Oakpaw najwidoczniej tego nie rozumiał i wciąż myślał, że medycy byli potrzebni jedynie do tego, by rozmawiać ze StarClanem i powiadamiać Klan o woli zmarłych wojowników.
— Stiffclaw, musimy iść na patrol łowiecki, ale niedługo wrócimy i dotrzymamy ci towarzystwa — zawołał radosny Birchpaw, podbiegając do Oakpaw'a. Oboje zniknęli w tunelu. Featherpaw uśmiechnęła się do Stiffclaw'a, po czym zrobiła to, co jej bracia.
— Stiffclaw, muszę ci coś powiedzieć, zanim pójdę — Bramblefang podszedł do syna i szepnął mu do ucha. — Za dwa wschody słońca odbędzie się ceremonia twojego rodzeństwa. Czy to nie wspaniale?
— Więcej wojowników do leczenia — roześmiał się Stiffclaw, patrząc za swoim ojcem, jak znika w ciemności tunelu. Gdy szary kot upewnił się, że Bramblefang odszedł, natychmiast zrzucił z siebie maskę, której zadaniem było zmylenie innych kotów, pokazanie Stiffclaw'a jako szczęśliwego.
Więcej wojowników do leczenia i więcej możliwości, by zginąć i już nigdy nie spotkać się z bliskimi sercu kotami. — pomyślał Stiffclaw, kładąc się w legowisku Silverlake. — Odeszłaś, gdy potrzebuję cię najbardziej. Proszę, wróć.

Dwa wschody słońca minęły. Stiffclaw wiedział, że jego rodzeństwo stanie się wojownikami. Nie czuł jednak szczęścia — wyczuwał coś dziwnego. Instynkt medyka mówił mu, że nadciąga jakaś ogromna zmiana. Niekoniecznie dobra. Ale też niekoniecznie zła.
— Niech wszystkie koty zdolne łapać własną zdobycz zbiorą się pod Skałą Słowa! — rozległ się głos Mapplestar. Wszystkie koty wybiegły ze swoich legowisk, pozostawiły wykonywane zajęcia. Stiffclaw zasiadł bardziej z tyłu, by mieć dobry widok na wszystko, ale by przy okazji nie zwracać na siebie uwagi. Jego rodzeństwo stało blisko Skały. Cała trójka patrzyła na Mapplestar — Featherpaw i Birchpaw uśmiechali się szeroko jak młode kociaki, którym pozwolono poćwiczyć ciosy bitewne. Oakpaw jak zawsze siedział z nieruchomą miną, poważny i skupiony na Mapplestar.
— Dzisiaj jest wyjątkowy dzień! Powitamy w naszych szeregach trzech młodych wojowników! — poinformowała Mapplestar. Tłum nie wydał się zbytnio zaskoczony. Wszyscy prawdopodobnie już wiedzieli. Bramblefang bowiem znany był jako okropny gaduła, któremu lepiej nie powierzać sekretów. — Featherpaw, Birchpaw, Oakpaw, podejdźcie. Featherpaw, jako mentora miałaś naszą wspaniałą zastępczynię Birdflight. Wierzę, że przekazała ci ona całą swoją ogromną wiedzę i ogromne umiejętności łowieckie. Ufam również, że nauczyła cię pokory i lojalności wobec Klanu. Spisałaś się na wszystkich swoich sprawdzianach umiejętności doskonale. Jestem dumna, że mam prawo nadać ci twoje nowe imię. Od dziś Featherpaw będziesz znana jako Featherstorm. Zajdziesz daleko, młoda wojowniczko!
Stiffclaw poczuł przypływ radości i dumy. Siostra ukradkiem zerknęła do tyłu, by odnaleźć go wzrokiem. Gdy już jej się udało, posłała mu szeroki uśmiech, a Stiffclaw nie miał siły, by go nie odwzajemnić. Optymizm młodej kotki był zniewalający.
— Birchpaw, twoja kolej. Quietstep, twoja matka, poprosiła o szkolenie cię. Nie miałam nic przeciwko temu, bo widziałam, jak bardzo jesteście do siebie podobni i wiedziałam od samego początku, że Quietstep zrobi z ciebie idealnego wojownika. Wciąż musisz pracować, nie zapominaj, ale myślę, że twoja mentorka przekazała ci aż nazbyt wiele umiejętności. Quietstep, powinnaś być dumna, że masz takie wspaniałe dzieci — Mapplestar zwróciła się do białej kotki, która siedziała na samym przodzie zgromadzonych i uśmiechała się cały czas.
— Oczywiście, że jestem — kiwnęła głową.
— Birchpaw, od tej pory twoje imię będzie brzmiało Birchshade. Gratuluję!
Birchshade nie mógł wytrzymać z radości. Zamiast zachować powagę i usiąść, on musiał podskoczyć i na cały głos wykrzyczeć swoje nowe imię. Nikogo to nie zdziwiło, wszyscy — oprócz Oakpaw'a — albo się uśmiechnęli pod nosem, albo zaśmiali. Stiffclaw był w grupie tych pierwszych.
— Oakpaw. Podejdź — Mapplestar jak gdyby nagle spoważniała. Czy to może patetyczność Oakpaw'a opanowała całą atmosferę? — Wolfsong okazał się być dla ciebie doskonałym nauczycielem. Obserwowałam cię bardzo uważnie od początku twojego treningu. Już jako koniak wyróżniałeś się tym czymś, czego mnie brakuje. Potrafisz odsunąć od siebie wszelkie emocje. Nie zapominaj jednak, że trzeba je okazywać, zwłaszcza rodzinie i najbliższym ci osobom. Ponadto jesteś utalentowanym kotem, doskonałym łowcom, jak i nieustraszonym wojownikiem. Zaszczytem jest nadać ci twoje nowe imię. Zapewniam się, pracuj nad sobą dalej, a bez wątpienia zajdziesz wysoko. Nie zdziwiłabym się, gdybyś w przyszłości zajął miejsce lidera. Gratuluje... Oakshadow!
Zanim Klan miał szansę wykrzyczeć imiona nowych wojowników, z zarośli rosnących za Stiffclaw'em dobiegło zawołanie. Medyk obrócił się w stronę dźwięku, ponownie w stronę Mapplestar, i znów w kierunku krzyku.
— Birdflight! — liderka przywołała do siebie swoją prawą łapę i z zastępczynią u boku wbiegła w krzewy. Za przywódczyniami w zarośla rzuciły się jeszcze dwa koty — Oakshadow i Fallingstone, szary potężny kot. Stiffclaw również chciał dostać się na drugą stronę, ale nie zdążył wcisnąć choćby głowy pomiędzy liście, bowiem chwilę później Mapplestar i Oakshadow wyskoczyli z powrotem na otwartą przestrzeń. Nie byli jednak sami — pomiędzy nimi stała liderka drugiego klanu. Brązowo-beżowa kocica, zdyszana i rozdygotana, podtrzymywała się na boku Oakshadow'a. Jej pomarańczowo-złote oczy zdawały się przygasać ze zmęczenia.
— Wildstar, czemu krzyczałaś? — zapytała Mapplestar, patrząc na Wildstar.
— "I wróci do lasu krew, której wpierw było za dużo, a teraz jest zbyt mało." — Wildstar zacytowała słowa przepowiedni, którą usłyszała od swojego medyka wiele księżyców temu, zanim jeszcze StarClan zniknął. — Ta krew jest blisko. Poznałam ją dzisiaj!

Rozdział 3

Brak komentarzy:
Jasność. Biel otaczała go ze wszystkich stron. Światło powinno oznaczać dobro, nadzieję, przyjemność, natomiast Strike czuł wyłącznie strach, jak gdyby coś czyhało na niego, obserwowało go. Beżowy kot stał pośrodku jeziora, niewielkie fale wypływały spod jego łap. Woda była ciut brudna, wyróżniała się od otoczenia swoim ciemnym kolorem. Kontrast — ot co.
Strike po chwili zrozumiał, dlaczego dokuczał mu strach - przecież stał pośrodku jeziora! Oczywiste? Nie do końca. Kot z początku nie zwrócił nawet na to uwagi. Dopiero gdy tafla wody poruszyła się, Strike spojrzał w dół.
A w dole czaił się już ktoś i tylko czekał, aż dwa spojrzenia się spotkają. Aż Strike spojrzy w czerwone niczym ogień oczy i zatraci się w nich. Aż straci równowagę, wpadając tym samym do wody. Czyhający pod powierzchnią potwór czekał na moment zagubienia, niepewności, by we właściwej chwili pochwycić Strike'a za tylne łapy i wciągnąć go pod powierzchnię.
Młody kot miotał się, próbując wyswobodzić się z niewidzialnych sideł, które ciągnęły go na samo dno jeziora. Z góry widział, jak światło promieniuje w głębiny, staje się coraz jaśniejsze, aż wreszcie zalewa cały zbiornik wodny, ale na tę światłość od dołu wciąż napierała niesamowicie mroczna ciemność. Złowroga, potężna w swojej nienawiści.
Strike wyciągał łapy do tajemniczej, ale dobrej jasności. Tracił oddech, lecz nie zamierzał się poddać - wolał umrzeć próbując, niż zginąć bez krzty wysiłku. Zdawało mu się nawet, że światło przyjmuje postać kota i próbuje mu pomóc, łapiąc za kark i ciągnąc w górę, lecz ciemność była nieugięta.
"Może powinienem nadać im imiona?" — pomyślał Strike, tracąc powoli przytomność. Jednak tuż przed tym, jak zamknął oczy, dostrzegł przed sobą bardzo realistyczny koci pyszczek. Kremowa mordka z dwoma ciemniejszymi pręgami pod oczami. Zielone oczy patrzyły pełnią miłości i troski.
— Ratuj las — szepnął głos i wszystko nagle zniknęło.

Strike ocknął się, leżąc w swoim wygodnym posłaniu na parapecie. Podskoczył, rozglądając się. Wszystko, co mu się przyśniło, wydawało się okropnie realne. Tak realne, że aż przerażające. Kot miał nawet wrażenie, że jego sierść jest wilgotna, jak gdyby chwilę temu wyszedł z wody. Przyjrzał się swoim łapom oraz futrze na piersi - na całe szczęście był to tylko sen, bo sierść okazała się sucha. Strike westchnął z ulgą głęboko i głośno.
— Strike? — odezwał się pytający, nieco zaniepokojony głos spod parapetu. Strike zerknął w dół. "Jak we śnie!" — pomyślał, ale natychmiast odpędził od siebie tę myśl, by nie napełnić swojego brata podejrzeniami i zmartwieniami, a to właśnie on opierał się o ścianę pod parapetem przednimi łapami i zerkał w górę na Strike'a, bacznie przyglądając mu się.
— W porządku? — Spytał. — Miałeś zły sen, co?
— Ja nie mam złych snów — burknął Strike, obracając głowę w stronę okna. Nie znosił kłamać, ale... - Ja w  ogóle nie mam snów. Żaden okoliczny kot ich nie ma, a mnie zastanawia, dlaczego. Słyszałem plotki, że jeden z najstarszych kanapowców wyszedł kiedyś do lasu i słyszał, jak dzikie koty mówią we śnie. Najwidoczniej musiały mieć sny!
— Ja miałem tylko raz — rzekł Sword, wskakując na parapet i przysiadając naprzeciwko strike'owych łap. — Śniło mi się, że gwiazdy przyjmują kształt oczu. Kocich oczu. A później te oczy zostały przebite przez ogromne, ciemne węże. — Strike spojrzał na brata z niedowierzaniem. — Mówię tylko jak było, nie musisz mi wierzyć.
— Wszystkie te koty z pobliskich domów mówią, że nawet nie wiedzą, co to sny. Jak się jednego spytałem, to uznał mnie za wariata i już się więcej do mnie nie odzywa - mruknął Strike, wspominając starego callico z domu naprzeciwko.
- A propos odzywania się - Sword spojrzał na brata i oblał go chłodnym spojrzeniem. — Mógłbyś wreszcie pogadać z Marshallem. Minęły już dwa księżyce, a wy nic!
— Nie zaczynaj znowu! Rozmowy na ten temat nie kończą się dobrze.
Strike chciał się pogodzić, oczywiście, że tak. Zwyczajna duma po prostu nie pozwalała mu na działanie. Zranił - w dosłownym znaczeniu - kogoś, kto zastępował mu ojca przez wiele księżyców, lecz później ten przybrany ojciec wywrzeszczał, że nie chce Strike'a na oczy widzieć, to czemu ten ma się starać? Dlaczego to on ma pierwszy przeprosić, skoro winę ponosi Marshall?
— Strike, zrozum wreszcie, że nie możesz go winić za to, jaki jest — Sword położył swój ogon na łapach brata, lecz ten tylko poruszył się nerwowo i cicho warknął, by Sword zabrał swoją kitę.
— Niby dlaczego nie mogę? Bo wielki kocur wyleżał się i bolały go plecy tamtej nocy, więc musiał się na kimś wyżyć? - prychnął Strike, wysuwając pazury. — Nie wmawiaj mi głupot! Od dawna chciał mi to powiedzieć, a gdy go zraniłem, wykorzystał moment, bym czuł się odpowiedzialny za wszystko, co się stało. Marshall taki jest. Każdy domowy kot taki jest!
— Nie zauważyłeś, że Marshall jest inny?! — Sword uniósł głos, sprowadzając Strike'a do parteru. — Mnóstwo blizn, wieczny spokój i opanowanie, wiedza. To wszystko wyróżnia Marshalla spośród innych kanapowców! Te ofermy nie mają w sobie za grosz odwagi, natomiast Marshall poleciał za tobą do lasu, by ratować twoją zapchloną sierść! Nie dziw się, że złoił ci skórę, skoro tak ładnie odwdzięczyłeś mu się za ratunek.
— Skąd możesz wiedzieć, że coś mi groziło?! Czym jesteś — jasnowidzem? — Strike odpysknął, zeskakując przy okazji z parapetu. - Idę się przejść.
— Strike! Co ci się śniło? — zapytał Sword, tym razem już spokojnie. Patrzył za bratem, jak ten odchodził w stronę drzwi. — Wiem, że coś ukrywasz!
— Wiedz sobie, co chcesz — burknął Strike, nie obracając się w stronę brata. Nie chciał, by ten widział pojedynczą łzę, która spływała po beżowym policzku. Strike nie chciał, by Sword widział w nim słabego kota. A ponad wszystko nie chciał, by wydało się, że nawet on potrafi płakać.

Strike przeskoczył przez płot z przodu legowiska Dwunogów i wylądował na estetycznie przyciętej trawie. Czarna ubita ziemia, po której poruszały się potwory, znajdowała się od niego zaledwie o długość lisa, być może nawet mniej. W oddali Strike dostrzegł nadciągającego potwora, jego błyszczące oczy poraziły kota, który szybko cofnął się o kilka kroków. Potwór ze świstem powietrza śmignął przed Strike'iem, po czym zniknął za zakrętem.
Beżowy kot ruszył więc przed siebie. Przebiegł przez czarną ścieżkę, czując przy tym, jak ziemia zaczynała powoli wibrować. Zbliżał się kolejny potwór i Strike zdołał sięgnąć drugiego krańca w ostatniej chwili. Nie patrzył za siebie, przeciwnie — biegł dalej, doskonale widząc swój cel. Przebiegł pomiędzy dwoma domami Dwunogów, ponownie wdrapał się na płot i próbował złapać równowagę, zaciekle walcząc z siłą, która ciągnęła go w dół. Udało mu się jednak zachować balans. Strike usiadł na krawędzi płotu, rozglądając się przy tym dookoła. Po prawej i po lewej znajdowały się domy, których ściany łączył zajęty przez Strike'a płot. Dalej za drewnianą barierą rozciągały się łąki, niekończące się połacie pól, sadów i pastwisk dla owiec bądź krów, rzadziej koni.
Strike lubił to miejsce. Nie dlatego, że różniło się od codziennego widoku lasu, ale dlatego, że żadne drzewa nie zasłaniały cudownego widoku...
Powoli niebo zaczynało przyjmować barwę ciepłej czerwieni i pomarańczu. Niedługo potem zza horyzontu wysunęły się pierwsze mocniejsze promienie słońca. Strike chłonął wszystko niczym gąbka. Pragnął zatrzymać czas i przyglądać się pięknemu krajobrazowi przez kolejnych kilka godzin — byle zapomnieć o przerażających snach, o chęci ucieczki do lasu i o Marshallu. Przede wszystkim o nim.
Strike poczuł senność, nie miał nawet siły przeciwstawiać się. Bał się, co takiego tym razem zobaczy we śnie, ale wiedział doskonale, że nie zdoła ukrywać się przed koszmarami całą wieczność.
Nie wiem co się zmieniło, ale wolałem czas, gdy nie śniłem. Było łatwiej.
Zeskoczył z płotu i, będąc już na ziemi, położył się tuż przy nim. Schował pysk w łapach, chwilę jeszcze patrzył na piękny wschód słońca. Powieki stawały się coraz cięższe, aż wreszcie Strike zasnął.

— Wszyscy mamy swoje demony — odezwał się groźny głos, nieco zachrypnięty i złowrogi. Strike nie widział postaci, ale doskonale czuł jej zapach i słyszał wszystko, co mówi. — Zajmij się swoimi.
— On ma na swoim grzbiecie ich zbyt wiele! — rozbrzmiał drugi głos, należący do kocicy. Była rozdygotana. I to bardzo. — Pomóżmy mu! — drugi kot milczał. Strike zastanawiał się, co się dzieje.
I gdzie on właściwie jest?!
Rozejrzał się dookoła. Prawym barkiem opierał się o ogromną skałę, której wnętrze w jakiś sposób zostało wymyte, dzięki czemu stworzyła się całkiem spora jaskinia. Dookoła rósł gęsty, ciemny las. W miejscu, w którym znajdowała się skała, nie było nawet niewielkiej polanki. Zarośla dookoła, wysoka trawa i ciasno rosnące drzewa.
"Czemu tu jestem?"
— Nie możemy mu pomóc — odezwał się wreszcie poważny głos.
— Dlaczego rezygnujesz?! Mamy szanse!
— Minimalne! Spójrz na niego, on umiera i nie da się temu zapobiec — warknął kocur, po czym rozległ się cichy pisk kocicy. — Nie można powstrzymać czegoś, z czym nie da się walczyć.
— Można! Pokażę ci!
— Zamierzasz odszukać śmierć i ją zabić? To brzmi idiotycznie. To tak, jakby śmierć popełniła samobójstwo — parsknął kocur, wychodząc nagle z jaskini. Strike aż podskoczył, widząc ogromnego, czarnego kota z ognistymi oczami. Poprzedni sen... W wodzie widział dwoje oczu przypominających rozżarzone kamienie, które nieraz widział w tym dziwnym miejscu, gdzie Dwunogi rozpalali ogień. I ten ogień był dobry.
Czy to ten kot ze snu?
— Nie chcę zabić śmierci, o czym ty gadasz? Chcę pomóc umierającemu — z jaskini wyszła niewielka biała kocica. Oboje zdawali się nie widzieć Strike'a. — Jeśli Tigerheart straci życie teraz, nie zobaczymy go na nocnym niebie! Czemu nie potrafisz tego zrozumieć?
— Jesteś świetnym medykiem, ale nawet ty nie potrafisz zwalczyć tej klątwy, która spadła na StarClan. Nie próbuj z tym walczyć, pozwól duszy Tigerhearta zniknąć. Będziemy go pamiętać, to wystarczy — rzekł czarny kot, odchodząc wgłąb lasu. Medyczka natomiast fuknęła cicho, patrząc jak ten odchodzi, po czym wróciła do jaskini. Zanim jednak weszła do środka, zatrzymała się i spojrzała na Strike'a. A jeśli nie na niego, to w miejsce, gdzie powinny znajdować się jego oczy.
Beżowy kot poruszył się nerwowo, przypominając sobie o czymś bardzo ważnym. Nie stał przecież za żadnym krzakiem, a trawa pomimo swojej nieprzeciętnej długości i tak sięgała mu jedynie do piersi. Cała głowa wystawała ponad zielone źdźbła. Więc dlaczego dwa koty wcześniej na niego nie patrzyły? Strike spojrzał w dół, próbując zobaczyć swoje łapy, obejrzeć je. Szok prawie zwalił go z nóg. Strike był niewidzialny!
Biała kotka pokręciła głową z dziwnym uśmiechem na pysku i weszła do środka głazu, chwilę później rozległ się jej głośny i twardy rozkaz:
— Stiffpaw, szykuj się na ratowanie życia! Przynieś liście jagody!
Chwilę później wszystko zaczęło wirować, Strike poczuł, że ziemia osuwa mu się spod łap i wszystko traci ostrość. Widział, że leci pyskiem w gęstą trawę. A potem nastała ciemność.

Strike poczuł, że ktoś szturcha go w ramię. Leniwie otworzył oczy. Ziewnął głośno, by podkreślić budzącemu, iż smacznie spał i nie należało go wyrywać z tego snu. Zwłaszcza, że sen nie był najgorszy. Po prostu można by go zaliczyć do kategorii dziwnych, ale nie strasznych.
— Czego...? — mruknął, pocierając łapą oko. Wciąż nie spojrzał na przybysza i nie miał pojęcia, kto go obudził, ale z początku nie interesowała go ta informacja. Przynajmniej zanim tajemniczy kot nie przemówił:
— Co robisz na moim terytorium? — głos okazał się należeć nie do kota, a do kocicy. Strike otworzył oczy szerzej i w jednej chwili poczuł strach, podekscytowanie, niepewność, nawet chęć ucieczki, ale w tym samym momencie chęć rozmowy i zadania jednego ważnego pytania. Wszystko się zaczęło w nim kotłować, wszystkie myśli i uczucia. Patrzył tępo w bursztynowe oczy średniej wielkości beżowo-brązowej kocicy.
Czy to też kot ze snu? 
Odpowiedz, domowy koteczku! — kocica rzuciła sarkastycznie, podchodząc o krok bliżej do Strike'a i wysuwając pazury postawionej łapy. — Nie toleruję kanapowców na swoim terenie. Wynoś się albo przetrzepię ci skórę!
Kim. Jest. Ta. Kocica?!

Rozdział 2

Brak komentarzy:
Marshall leżał na kanapie obok człowieka, który głaskał go delikatnie po brzuchu. Kocur zdawał się delektować tą chwilą przyjemności, ale jak to często bywa, pozory mylą; szaro-biały kot był w zupełnie innym miejscu i nie czuł bodźców zewnętrznych. Zastanawiał się właśnie nad jedną z tych najważniejszych spraw w całym jego życiu, ale z zamyślenia wyrwał go nagły ruch człowieka.
"A ten gdzie znowu?" - pomyślał zdezorientowany Marshall, obracając się z pleców na brzuch. Osobnik płci męskiej - jak już Marshall zdążył się przypadkiem dowiedzieć, gdy wtargnął niespodziewanie do łazienki - ruszył w kierunku tego pomieszczenia z jedzeniem. "Jeśli znowu mnie będzie próbował nakarmić to przysięgam, sam się zadrapię na śmierć" - parsknął w myślach, czując, jak jego brzuch wybucha z przejedzenia.
Kocur ziewnął leniwie i zerknął na okno. Ciemność, nic poza tym. "Co ze mnie za kot, skoro boję się ciemności?" - pomyślał z pogardą co do samego siebie. "Weź się do roboty, leniwa kulko futra".
Pogoniony przez samego siebie zeskoczył z kanapy, przeciągnął się i od razu ruszył do kuchni, by sprawdzić, co robi jego człowiek. Tak jak myślał - ten przygotowywał posiłek, choć Marshall nie do końca wiedział dla kogo. Odwrócił się więc z powrotem w stronę kanapy, ale nie wrócił na nią. Poszedł w prawo - do okna. Rozpędził się i wskoczył na wąski parapet, ledwo utrzymując równowagę. "Mało brakowało, żebym spadł" - zaśmiał się nerwowo w myślach.
Od razu coś przykuło uwagę Marshalla - za oknem na jego podwórku pojawiły się dwie niewielkie postacie. Z początku kocur nie zareagował jakoś szczególnie nerwowo, ale gdy rozpoznał, kim są te dwie postacie, natychmiast zacisnął zęby i wbił pazury w parapet. "Głupcy!" - wściekły obrócił się pyskiem do pomieszczenia i z ogromną siłą odbił się tylnymi łapami od parapetu. Przeleciał kilka metrów, a gdy już miał dotykać ziemi, nie czekał nawet na całkowite wylądowanie - już w locie obrócił się nieco w lewo, pyskiem w kierunku drzwi wyjściowych. Gdy dotknął ziemi, rzucił się niczym torpeda do wyjścia. Wybiegł na zewnątrz przez dziurę w drzwiach specjalnie zrobioną dla niego i skierował się do ogródka na tyłach domu.
Przeskoczył żywopłot i wylądował w ogródku. Namierzył intruzów i błyskawicznie ich dopadł, zagradzając drogę.
- A gdzie to się wybieramy? - zapytał. Przed nim stał nie kto inny jak Strike ze Swordem za plecami. - Strike, znowu chcesz wejść do lasu, tak?
- Wcale że nie! - kot zaprotestował, ale nieco większy od niego Marshall syknął cicho, by uciszyć młodzika.
- Dlaczego przez moje podwórko? Jeśli coś wam się stanie, nie chcę mieć z tym do czynienia. Dlatego wracacie do domu, ale już! - podszedł o krok bliżej do Strike'a i delikatnie pchnął go pyskiem.
- Co ma się nam stać? Przecież nie chcemy wejść głęboko! - Strike odepchnął Marshalla łapami. Może i był młodszy od starego kocura, ale dorównywał mu zarówno siłą jak i - prawie - rozmiarem. - Zostaw nas w spokoju, zapchlony kanapowcu.
- Nie masz prawa się tak do mnie odzywać! Jestem od ciebie starszy i mądrzejszy! - syknął Marshall, wściekając się na młodego coraz bardziej. - Należy mi się twój szacunek!
- Ha! Proszę cię! - Strike cofnął się kilka kroków i błyskawicznie ruszył do przodu, by przeskoczyć nad starym kotem. Zrobił to na tyle szybko, by Marshall nawet się nie zorientował. - Szanuję tylko tych, kórzy szanują mnie.
- Błąd. Błędem będzie również to, jeśli przeskoczysz przez ten płot - szaro-biały kocur obrócił się w stronę Strike'a.
- Marshall, nic nam nie będzie - odezwał się Sword zza pleców Marshalla. Ten obrócił gwałtownie samą głowę w jego stronę i syknął ostrzegawczo. Sword natychmiast położył uszy po sobie i skulił się nieco, cofając się o kilka centymetrów. Gdy stary ponownie spojrzał w stronę płotu, Strike'a już nie było.
- Strike! - krzyknął Marshall, rzucając się na płot. Sword był zaskoczony zwinnością kanapowca. - Wracaj tutaj! - beżowego kota nie było nigdzie widać. Wysoka trawa za płotem skutecznie go maskowała. Na dodatek ciemność... "On zginie! Na StarC..." - Marshall uciszył tę myśl, po czym z determinacją w oczach zeskoczył na drugą stronę. "Dawno tu nie stałem" - stwierdził, czując dotyk niedeptanej przez nikogo trawy. Skarcił się jednak, stwierdzając, że nie pora na rozmyślanie. Rzucił się w kierunku lasu, nie patrząc nawet na Sworda, który podążał za nim.
- Strike! Gdzie jesteś?! - odpowiedzi nie było. Jak gdyby beżowy kot rozpłynął się w powietrzu. Na szczęście po krótkich poszukiwaniach spomiędzy krzaków wyłoniła się duża sylwetka Strike'a.
- Patrzcie! Złapałem kosa! - ucieszony Strike rzucił swoją zdobycz przed łapy Marshalla. - I co? Myślałeś, że zginę? Ciekawe co miałoby mnie zabić. Ten kos był bezbronny, jakieś tam potwory też by były. Niech tylko wyjdą spomiędzy drzew, a ja im pokażę!
- Nikomu nie będziesz niczego pokazywał! - warknął Marshall, łapiąc Strike'a za skórę na karku i ciagnąc go w stronę domu.
- Puszczaj! Co z tobą? Nie jesteś ze mnie dumny? - zirytował się Strike. Przecież świetnie się spisał. Dlaczego staruszek nie mógł docenić jego starań?
- Nie jestem! To głupota zapuszczać się do lasu! Nie jesteś dzikim kotem, tylko domowym - syknął Marshall, wysuwając pazury. - Nawet jeśli chciałbyś być dzikim kotem, nie stałbyś się nim. To, że złapałeś jednego ptaka, nie znaczy jeszcze, że byłbyś w stanie wyżywić się zimą. Do tego potrzeba umiejętności! No i obrona przed lisami czy borsukami - myślisz, że to wszystko takie proste?
- A ty niby skąd to możesz wiedzieć? Wieczny kanapowiec! Nie gadaj o rzeczach, o których nie masz zielonego pojęcia, mysi móżdżku! - odpysknął Strike, obracając się w stronę lasu.
- Nawet o tym nie myśl! - Marshall przeskoczył nad Strike'iem, zagradzając mu drogę. - W tym momencie odwracasz się i maszerujesz do domu.
- Zmuś mnie - Strike uśmiechnął się złośliwie i zniżył głowę, przyjmując pozycję idealną do ataku.
"Skąd on wie jak walczyć i polować?" - zdziwił się Marshall, postępując identycznie jak Strike przed chwilą. Zbliżył nieco brzuch do ziemi, napiął mięśnie łap i odepchnął się mocno. Nie zawahał się skoczyć na Strike'a - był już tak zdenerwowany jego zachowaniem, że wszelkie granice cierpliwości nagle zostały przerwane i istna furia wstąpiła w Marshalla. Rzucił się on na Strike'a. Młodzik wykonał zgrabny unik, a Marshall przeleciał obok. Strike rzucił się na kocura, który jeszcze nie zdążył obrócić się po nieudanym ataku. Przeturlali się kilka metrów, po czym szaro-biały kot wylądował na górze i przygniótł Strike'a do ziemi. Młodzik, zwinny i nieprzeciętnie silny, z zaskakującą łatwością oswobodził jedną łapę i zamachnął się, nieświadomie wysuwając pazury. Strike zamknął oczy, gdy jego łapa zbliżała się do pyska Marshalla. Nie wiedząc, gdzie celuje, po prostu pozwolił swojej łapie lecieć dalej. Uderzenie było bardzo silne - na tyle silne, by odrzuciło starego na bok. Strike poczuł coś dziwnego - otworzył oczy i zobaczył czerwoną maź na jednym ze swoich pazurów. Przerażony zerwał się na równe nogi i spojrzał na Marshalla - ten okazał się mieć nową ranę, na nosie. Krew powoli zaczynała cieknąć z długiej ranki.
- Ma... Marshall... Ja nie chciałem - jęknął Strike, starając się zbliżyć do starego kota. Ten jednak z ogniem płonącym w oczach rzucił się na młodego i poszarpał odrobinę jego bok, podrywając beżową sierść do lotu.
- Do domu! I żebym cię już nigdy nie widział!!! - wrzasnął Marshall, jeżąc się i spinając wszystkie swoje mięśnie. Strike, przerażony i roztrzęsiony, odwrócił się w miejscu i zaczął biec w kierunku domu.
- Marshall? - Sword niepewnie podszedł do Marshalla. Kocur nie zareagował równie nerwowo na widok Sworda.
- Nie pozwól mu tutaj wejść. Już nigdy. Właśnie tak działa klątwa, której kot próbuje się przeciwstawić. Gdy łamiesz zasady, muszą pojawić się konsekwencje - westchnął Marshall, ocierając nos.
- O jakiej klątwie ty gadasz? Chyba za mocno dostałeś w głowę - zdziwił się Sword, siadając przed kocurem. Przyjrzał się szybko ranie i stwierdził: - Głębokie to cięcie. Zagoi się, ale zostanie blizna.
- Mam ich kilka. Kolejna mi nie zaszkodzi.
- Wciąż jednak nie wiem co to za klątwa.
- Może lepiej, żebyś nie wiedział - Marshall spojrzał za Strike'iem. Ten właśnie przeskakiwał przez płot. - Niektórych rzeczy nieodpowiednie mózgi nie pojmą nigdy. Obawiam się, że nawet ten, który dzierży tę klątwę, nie będzie w stanie jej zrozumieć, a co dopiero złamać.
- Masz na myśli, że Strike jest przeklęty? - oczy Sworda rozszerzyły się do zdumiewających rozmiarów.
- Mam na myśli to, że wszyscy trzej jesteśmy przeklęci. Ale to jeszcze nie pora, żeby o tym rozmawiać. Ty nic nie wiesz, ja milczę, a Strike niech trochę pocierpi. Jestem pewien, że za niedługo obudzą się w nim wyrzuty sumienia, ale duma weźmie górę i nie przyjdzie do mnie, żeby przeprosić. Taki był Red Li... - Marshall urwał. Powiedział stanowczo za dużo.
- Kim jest Red-coś tam? I dlaczego zachowujesz się tak dziwnie?
- Jesteś mądrzejszy od Strike'a. Powinieneś się już domyślić - westchnął Marshall, ruszając w stronę domu.
- Red Line? - na pytanie Marshall skinął głową. - Dziwne to imię.
- Ja też miałem dziwne. Wszyscy mieliśmy - Marshall uśmiechnął się pod nosem. - Ty nazywałeś się Stormkit, a Strike był Tinykitem, bo był strasznie maluśki. A teraz patrz jak urósł!
- Naprawdę dziwne te imiona. I że niby ludzie wymyślili takie imiona? - Marshall nie odpowiedział. - A jak ty się nazywałeś?
- Ja? Ah, to było bardzo honorowe imię. Byłem z niego dumny - kocur przystanął, po czym dodał z uśmiechem: - A ja byłem GrayStarem.

Rozdział 1

Brak komentarzy:
Strike siedział na płocie, nie odrywając wzroku od pojedynczej gwiazdy, która świeciła na bezchmurnym, nocnym niebie. Od zawsze zastanawiał się, dlaczego gwiazdy zniknęły. Pamiętał tylko urywki sprzed tych kilku księżyców*, ale w jego umyśle utkwił widok rozświetlonych gwiazd, które powoli jak gdyby spływały z nieba. Musiało się wtedy wydarzyć coś bardzo poważnego. Na tyle poważnego, by gwiazdy spadły z nieba.
"Ciekawe czy spadły, czy przestały świecić. Marshall nigdy nam nic nie opowiedział, a inne stare koty ciągle wymyślają nowe historie. To niesprawiedliwe" - pomyślał beżowy kot, krzywiąc się nieznacznie. Strike westchnął, przeciągnął się ostrożnie, by nie spaść z płotu i ponownie wygodnie się na nim ułożył.
Nagle ciszę przerwał dziwny dźwięk, jak gdyby kot drugiego kota ze skóry obdzierał. Strike spojrzał na las, który niczym magnes przyciągał spojrzenie młodego kota.
- Powiem szczerze, że nie zdziwi mnie, jeśli wejdziesz do lasu pewnego dnia - odezwał się znajomy głos tak niespodziewanie, że Strike podskoczył w miejscu, prawie spadając z płota. Spojrzał w dół. Na podwórku pod płotem stał duży szaro-biały kocur imieniem Sword, brat Strike'a.
- Przestraszyłeś mnie, braciszku - mruknął Strike, ponownie odwracając głowę w stronę lasu. Po chwili Sword wskoczył na płot, usiadł i ułożył swój długi ogon na ciele Strike'a. - Czemu uważasz, że wejdę tam?
- Gdybyś ty widział swoje spojrzenie... Też byś nie miał wątpliwości co do tego. Nie rozumiem tylko, dlaczego Marshall tak zakazuje nam tam iść - Sword pokręcił głową. - Właściwie to ja nawet tam nie chcę iść. Dobrze mi z obrożą na szyi.
Strike zerknął kątem oka na swojego brata. Na jego szyi wisiała luźna, zielona obroża z dzwoneczkiem. Beżowy kocur skrzywił się na samą myśl, że i jemu Dwunogi chciały to coś założyć.
- Nie rozumiem, jak ty możesz się na to zgadzać. Gdybym ja musiał nosić obrożę, to bym chyba postradał wszystkie zmysły. Okropne!
- Ty tak uważasz - Sword wzruszył ramionami, po czym wbił uważny wzrok w krzewy na brzegu lasu. - Tam pewnie mieszkają jakieś potwory, które nie chcą, żebyśmy je odwiedzali.
- E tam! - prychnął Strike z ogromną pogardą w głosie. - Aleś ty głupi braciszku! Nie ma potworów. Są tylko te Potwory, które poruszają się po tej twardej szarej ubitej ziemi.
- Wciąż się nie nauczyłeś, że to samochody? One tak się nazywają - sprostował Sword.
- Wiesz, nie jestem fanem tych słów, które Dwunogi wymyślają. Nie mam pojęcia jakim cudem pojąłeś ich język!
- Nie spędzam tyle czasu na tym płocie co ty. Wolę siedzieć w domu - Sword ziewnął. - Pora na kolację. - Odwrócił się i zeskoczył z płotu na ziemię. - Idziesz?
- Nie jestem głodny - miauknął Strike, podążając wzrokiem za odchodzącym do domu Swordem. - Nigdy go nie zrozumiem. Zamienił się w Dwunoga normalnie.
Kocur odprowadził spojrzeniem Sworda do samego domu, a gdy szaro-biały kot zniknął za drzwiami, Strike ponownie wbił podekscytowany wzrok w samotną gwiazdę. Miał czasami wrażenie, że ta świeciła jaśniej, gdy spoglądał na nią, ale od razu nazywał to totalnym idiotyzmem i rezygnował z patrzenia na niebo.
"Może mi się wcale nie zdaje?" - pomyślał tej nocy, siedząc samotnie na płocie. "Marshall mógłby mi doradzić, wyprowadzić z błędu, albo naprawdę cokolwiek zrobić, żebym nie popadł w chorobę psychiczną. Niedługo to ja paranoi dostanę przez tę gwiazdę!".
- Strike! - odezwał się Sword, wystawiając głowę zza drzwi. - Chodź! Ludzie będą nas kąpać!
- Dwunogi, Sword! Dwunogi! - Strike westchnął przeciągle. Myśl o kąpieli była równie dręcząca jak wizja noszenia obroży.

Strike po przymusowej kąpieli wygramolił się z tej dziwnej śliskiej rzeczy, w której Dwunogi się myją. Otrzepał się z nadmiaru wody, nie dał się nawet wytrzeć, po prostu od razu poleciał do dużego pomieszczenia z ogromnymi przeźroczystymi dziurami w ścianach, by popatrzeć na las. Wskoczył na parapet i wygodnie ułożył się na poduszce.
- Strike, może powinieneś po prostu zamieszkać w budzie jak psy, skoro tak bardzo nie chcesz siedzieć w domu? - zagadnął Sword, spacerując po pomieszczeniu, które nazywał "salonem". Szybko znalazł sobie wygodne miejsce pod stołem i tam też się położył, nie spuszczając wzroku ze swojego brata leżącego na parapecie.
- Marshall nie pozwala - westchnął Strike, kładąc głowę na łapach. Zwrócony był plecami do całego pomieszczenia, ale zdawało mu się, że wie doskonale co robią Dwunogi i co robi Sword.
- Od kiedy to wielki Strike słucha się kogokolwiek? - Sword wybuchnął głośnym śmiechem.
- Nie drwij sobie ze mnie! - Strike obrócił gwałtownie głowę w kierunku brata i kłapnął zębami. - Oboje wiemy, że zadzieranie ze starym Marshallem jest wyrokiem śmierci.
- Proszę cię, stary nie skrzywdziłby nawet muchy. Z tego co pamiętam, to ty jako jedyny z domowych kotów w okolicy polowałeś na myszy. Marshall nie rusza się ze swojego pokoju. Nie lubi wychodzić na dwór! Co on ci może zrobić, jeśli nie dowie się nawet, że wyszedłeś się przejść po lesie? - Strike zainteresował się rozumowaniem Sworda, dlatego po wysłuchaniu tego wywodu zeskoczył z parapetu i położył się obok brata.
- Co mam zrobić, żeby nikt się nie dowiedział, że zniknąłem na pewien czas? - zapytał z nadzieją w oczach. Radość powoli zaczynała się tlić na dnie jego serca. - Sword, ale ty nikomu nie powiesz, jeśli pójdę do lasu, prawda? - Sword spojrzał ze zdziwieniem na brata, jak gdyby to pytanie było dla niego prawdziwą niedorzecznością.
- Coś ty braciszku! Jak możesz w ogóle myśleć o tym? Nigdy bym cię nie zdradził. W końcu jesteś moim młodszym bratem! - Sword otarł swój biały pysk o ramię brata.
- Młodszy tylko o kilka chwil!
- Kilka chwil zmienia wiele. Więc żeby nie marnować cennego czasu, to teraz zdradzę ci mój plan. Słuchaj uważnie... 


*księżyc - jednostka czasu używana przez dzikie koty oraz część tych domowych jak Strike; jeden księżyc odpowiada jednemu miesiącowi.

Prolog

Brak komentarzy:
Noc. Ciemność spowijająca świat przeraziłaby każdego, ale nie GrayStara. Szary kocur przedzierał się przez kolczaste krzaki z dumnie uniesioną głową. Zmierzał wgłąb lasu, co chwilę spoglądając za siebie. Tuż za kocurem człapały dwa kociaki - oba zmęczone, ale zdeterminowane, by dotrzymać kroku swojemu przewodnikowi.
- Chcecie odpocząć? - spytał GrayStar, szykując się już do postoju. Kocięta jednak chórem zawołały:
- NIE!
- Nie jestem zmęczony - powiedział beżowy kociak, wykrzywiając pyszczek w grymasie niezadowolenia.
- Ani ja! - zawtórował mu szaro-biały.
- Dobrze - GrayStar uśmiechnął się pod nosem. Poczuł przypływ radości i dumy. - Ruszajmy więc dalej.
"Są takie podobne do mojego brata. Byliśmy identyczni... On jednak się zmienił" - GrayStar pomyślał o swojej rodzinie i natychmiast spochmurniał. Chwilowe szczęście przemieniło się w smutek i rozczarowanie, a kot zaczął wątpić w sens własnej egzystencji.
W czasie, gdy GrayStar rozmyślał, cel jego wędrówki zbliżył się na tyle, by dało się słyszeć głosy wielu kotów, a przede wszystkim okropny harmider. Szary kocur uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. W sekundzie zrozumiał, że sytuacja jest poważna.
- Poczekajcie tutaj - szepnął do kociąt i samotnie wskoczył w krzaki przed sobą. Roślinność zaczęła się przerzedzać, aż wreszcie z widoku zniknęły drzewa, a pojawiła się dosyć duża polana, na której tłoczyło się kilkadziesiąt kotów.
- GrayStar! - klan zawołał, spostrzegając swojego lidera. Ten uważnie przeskanował wzrokiem wszystkie koty i odnalazł tego właściwego. WhiteLeaf stała nieopodal legowiska królowych. GrayStar kilkoma susami dopadł białej kocicy.
- Co tu się stało, kiedy mnie nie było? Wszyscy wydają się przerażeni.
- GrayStar - zaczęła medyczka, patrząc wszędzie, ale nie na lidera - StarClan przestał istnieć. Twój brat posunął się do zbrodni, której nie ma kto mu wybaczyć! To koniec klanów! Bez StarClanu nie ma nas...
Coś niewidzialnego, ale niesamowicie potężnego uderzyło GrayStara w głowę. Niczym ogromny kamień rzucony do wody lider osunął się na ziemię, nie mogąc przetworzyć słów, które przed sekundą usłyszał. Jeszcze jedno uderzenie serca temu wierzył, że wszystko się ułoży, że klątwa zostanie zdjęta, gdy powróci nadzieja w postaci dwóch zagubionych kociąt. Ale nic z tego - GrayStar się spóźnił i nie da się już nic zrobić.
- GrayStar, to koniec. I wszystko przez twojego brata. Z ogromną przyjemnością obdarzam RedLine'a kolejną klątwą - za zniszczenie StarClanu swoją nienawiścią przeklinam jego dzieci oraz dzieci jego dzieci. Nie wróci żaden z nich do lasu dopóty dopóki StarClan nie wróci na nieboskłon.
- WhiteLeaf! - GrayStar, chcąc zaprotestować, rzucił się na medyczkę i przygniótł jej ramiona swoimi przednimi łapami. - Nie możesz tego zrobić!
- A RedLine mógł zabić członków StarClanu!? Mam prawo użyć ostatnich mocy naszych przodków, by las stał się choć na kilka pokoleń dobrym miejscem!
- Żebyś umarła dwa razy! - GrayStar z wściekłości wysunął pazury, wbijając je w ciało WhiteLeaf. Ta krzyknęła z bólu.
- I z ostatnim pozwoleniem rozkazuję i tobie opuścić las! Krew z krwią iść powinna. Takich więzów nie zniszczysz! Lepiej odejdź.
GrayStar niewiele myśląc zeskoczył z kocicy i odwrócił się. W jego stronę biegły ucieszone dwa kocięta. Dawny lider HollyClanu nienawidził swojego brata, ale nie miał serca, by odrzucić jego dzieci. Przecież one niczemu nie zawiniły.
- GrayStarze! Co to za miejsce? Tutaj zamieszkamy? - ucieszył się beżowy kociak, ocierając się o łapę szarego kocura.
- Nie. To już nie jest nasz dom.
I z tymi słowami StarClan powoli zaczął odchodzić, tak jak GrayStar opuszczał las. Z nieba powoli, pojedynczo znikały kolejne gwiazdy, aż została tylko jedna, najjaśniejsza.
- GrayStar, jeszcze tu wrócisz. I to nie sam. Odchodzisz w grupie, powrócisz także w towarzystwie - przemówiła WhiteLeaf, wskakując na dużą skałę. - Spójrzcie w niebo. StarClan odszedł, co nie znaczy, że nigdy nie wróci. Ta jedna gwiazda to nadzieja. HopeEye będzie naszym wybawieniem, choć jeszcze nie teraz. GrayStar i RedLine to bracia, oboje opuścili las, ale jeden powróci. Moja klątwa zostanie zniszczona przez najpotężniejsze narzędzie na całym świecie.
Nagle niebo rozświetliła potężna błyskawica.
- Z uderzeniem pioruna gwiazdy zaświecą ponownie.


Na dobry początek...

Brak komentarzy:
...warto by napisać co nieco o sobie, ale mi się nie chce (misie to są w lesie, Grzesiu). Taka ze mnie półprzeźroczysta osoba, marzycielka, nastolatka o baaardzo bujnej wyobraźni. Przeraża mnie ilość pomysł, które niczym rwący potok wypływają z tej mojej łepetyny.
Help?
Blog powstał, bo tak. Kaprys. Postaram się jednak, by tym razem nie skończyło się to wszystko na jednym lub dwóch rozdziałach. Zbiorę wszystkie swoje moce i napiszę dobrą historię opartą na serii książek pt. "Warriors".
Ciekawy o czym to? Zerknij w google, a później zacznij czytać te książki, bo warto. Jedna uwaga - umiejętność biegłego posługiwania się językiem angielskim wymagana, ponieważ ta seria nie jest zbyt znana w Polsce i nie została przetłumaczona na polski (no chyba, że czegoś nie wiem).

Tak czy inaczej zapraszam do czytania mojego bloga. Wybrałam zielony kolor szablonu, bo jest to kolor nadziei, a ja mam ogromne nadzieje związane z nadchodzącą historią.
Opowiadania będę starać się zamieszczać regularnie i dodatkowo w dwóch językach - polskim i angielskim. Nie ma obawy, nie będzie to tekst skopiowany z translatora.
You don't worry guys :)

Zapraszam, people!
© Agata | WS | x x.